niedziela, 31 stycznia 2010

Dostojewski i opery mydlane


"Powieściopisarstwo w XIX wieku było właściwie sztuką komercyjną i nawet najwięksi pisarze - Dickens, czy Dostojewski - musieli zarabiać na życie, pisząc i nie mogli być tym samym obojętnymi na preferencje publiczności. W rzeczywistości nauczyli się poświęcać dużo uwagi temu, jak ich czytelnicy reagowali na to, co stworzyli, a metoda publikowania powieści w częściach dała im możliwość bycia z gustami czytelników i ich potrzebami na bieżąco. (...) Wiemy, że w obecnie popularnych telewizyjnych "operach mydlanych" bohaterowie czasami są przez scenarzystów "odstrzeliwani", jeśli badania oglądalności pokazują, że te postacie nie cieszą się popularnością wśród widzów. Dziewiętnastowieczni pisarze działali podobnie - obserwowali dane dotyczące sprzedaży kolejnych odcinków ich powieści, mogąc w ten sposób wyczuć, co w ich powieściach wzbudza szczególny entuzjazm, którym wątkom i postaciom poświęcić więcej miejsca..." Paul A. Cantor

Ta uwaga Cantora jest niezwykle ciekawa w kontekście zaniku zjawiska, jakim jest pisanie powieści w częściach. Przypuszczam, że w literackich bardzo niszowych periodykach, ten zwyczaj może być jeszcze kultywowany, jednak nawet jeśli jest, to ma on zupełnie inny, o wiele mniej doniosły wymiar. Z prostego powodu - tutaj praktycznie nieistotny jest czynnik popytu. Takie periodyki mają małą grupkę stałych odbiorców, więc trudno zmierzyć, czy im się dany fragment podobał, czy nie, skoro czasopismo i tak kupią.

Nad tym, jakie znaczenie miało publikowanie powieści w częściach w XIX wieku można się zastanawiać, gdy uświadomimy sobie, że wiele z nich stało się tą najklasyczniejszą klasyką literuatury. Nie tylko Dickens, Dostojewski, czy Tołstoj publikowali najpierw odcinki swoich powieści, nie szukajmy daleko. Myśmy mieli na przykład Sienkiewicza, który swoje "Quo vadis" publikował na łamach "Gazety Polskiej", i chyba "Dziennika Poznańskiego", czyli pisemek bardzo jak na tamte czasy popularnych. Oczywiście tutaj, jak to bywa przy periodykach ukazujących się z dużą częstotliwością, wahania sprzedaży można było z łatwością obserwować.

W ostatecznych już (całościowych) edycjach swoich książek pisarze bardzo często zmieniali to, co pierwotnie ukazało się na łamach prasy. Robili to pod wpływem krytyki literackiej, uwag pochodzących konkretnych osób np. z grona przyjaciół, albo nadsyłających listy czytelników, czy po prostu pod wpływem wskaźnika "poczytności". Często dzięki temu, że proces pisania był w ten sposób znacznie przedłużony, zauważali nieścisłośći i niespójności w swoich utworach i poprawiali je. Dodatkowo, jak zauważa Cantor, czasami zmieniali fundamentalne koncepty, ważnymi osobami czyniąc postacie z początki nieistotne, bądź ważnymi wątkami te, do których oni sami na początku nie przykładali wagi.

To nie było nic innego tylko proces spontanicznego tworzenia się dzieła sztuki przy wykorzystaniu mechanizmów... wolnego rynku. Powinno dać to do myślenia tym, którzy sądzą, że to, co masowe musi być złe. Teraz mamy miliardy superksiążek naszych superintelektualistów, a jakoś nie zauważyłem jakiejś, która mogłaby choćby minimalnie równać się z takim "Idiotą" Dostojewskiego...

piątek, 29 stycznia 2010

Burzliwe związki oraz związki pudli z ludźmi

Ach, dzieje się w szołbiznesie, dzieje się. Angelina Jolie po raz 15. rozeszła się z Bradem Pittem, który zdradził ją z Colinem Farrellem. Podobno powstała nawet seks-taśma z tego incydentu, która aktualnie znajduje się w rękach Osamy ibn Ladena. To może być bombowy materiał. W każdym razie "psychofanka" Angeliny Jolie spłodziła już 24 dziecko metodą in vitro, materiał genetyczny kupując za pośrednictwem portalu redwatch.com, na co natychmiast zareagowały ogólnoświatowe media, nazywając ją nazistką. Z podobnymi zarzutami zmagać się musi Nergal, przyszły mąż Dody, który podobno ma na plecach wytatuowaną swastykę. Z czasów wspólnej młodości spędzonej na imprezach z panem Farfałem, byłym prezesem TVP. Sama Doda nie chce się wypowiadać w tej sprawie. Ma ważniejsze rzeczy na głowie, bo okazało się, że jest córką Krzysztofa Zanussiego i Maryli Rodowicz. Trudno powiedzieć, co na to powiedzą osoby dotąd uważane za jej rodzicieli. Reporterzy "Faktu" już ustawili się przed domem rzeczonych. Podobne skandale szykują się w związku Madonny z Jezusem. Podobno Józef przestał znosić ten chory układ, nazywając go bluźnierczym i zamierza złożyć pozew do Europejskiego Trybunały Sprawiedliwości. Zachęciły go zwycięstwa Alicji 5000 i tej kobiety, która nie może znieść widoku krzyża. A propos - producenci serii "Egzorcysta" zwrócili się do niej z propozycją zagrania głównej roli, w najnowszej części filmu "Egzorcysta: trójpodział władz".

Pytacie, skąd to wszystko wiem? Z Pudelka, oczywiście. Piszę z pamięci, więc możliwe, że coś pomyliłem. Nie jestem pewien, czy Doda wciąż kocha Nergala, czy może jest z nim tylko dlatego, że ten robi jej świetny makijaż, a ona mu w zamian gotuje tradycyjne polskie dania z proszku? W każdym razie, to co zamierzam powiedzieć, nie ma w sobie nic z oryginalności. Jest nudne, jak flaki z olejem.

Mamy w głowach zupę. Ohydną wojskową grochówę z dodatkiem dziwnych specjałów. Zrobiliśmy sobie z mózgów galaretę, udając, że zajmujemy się tymi historiami tylko dla rozrywki. A tak naprawdę - gdy spojrzeć na popularność pudelkowych serwisów i w ogóle wszystkich serwisów absolutnie nic niewnoszących do naszego życia (np. aplikacje typy Farmville na Fejsie) - okazuje się, że znaczną część czasu poświęcamy na pieczołowite pielęgnowanie nicnierobienia.

Czy to, co napisałem na początku, faktycznie różni się bardzo od wiadomości z Pudelka?

Sted

piątek, 22 stycznia 2010

Bary, piwo, nowi ludzie i herbata

Ta myśl chodzi mi po głowie od dłuższego czasu. To rodzaj obserwacji kulturowej, tak myślę. Jest to typ refleksji, który - przynajmniej w teorii - powinien mieć praktyczne zastosowanie.

Jak opisać najprościej studenta? Sądzę, że tak: student to ktoś, kto lubi się bawić i musi się uczyć. Taką definicję podsuwa mi już moje niemal 5 lat studenckiego żywota. Większość moich znajomych wyznaje takie credo. Większość traktuje studia jak przymus, a zabawę jako swoiste od tego przymusu wybawienie, czasem - cel życia. Można powiedzieć, że do pewnego momentu wyznawałem takie credo i ja.

Zacząłem się jednak zastanawiać, na czym ta zabawa polega, a rezultat tych rozważań to bardzo, ale to bardzo smutne wnioski. Po pierwsze, scharakteryzujmy po krótce, na czym taka zabawa polega. Trzeba tu rozróżnić dwie kategorie zabawy: domowa i klubowa.

Zabawa domowa polega z reguły na tym, że studenci umawiają się, że tego a tego dnia o tej a o tej godzinie spotykają się u danego kolegi/koleżanki. Na miejscu z reguły gra bardziej lub mniej miła muzyczka i oferowany jest skromny catering. Studenci przychodzą i pierwsze, co robią, to otwierają przyniesione ze sobą alkohole. Piją je, rozmawiając o różnych z reguły luźnych sprawach. Powoli się upijają, mówią głośno, coraz głośniej, tańczą. Zaczynają rozmawiać o poważnych sprawach. Najczęściej: o Bogu, miłości i seksie. Czasem nawet kłócą się. Rozmowy te to jedna wielka kupa banałów, którym powab nadaje jedynie studencka hulanka. Że niby bohema, czy coś w tym stylu. Ok. godziny 00.00 ludzie kojarzą się w pary. Niektórzy, co bardziej cnotliwi, testują tylko niewinne pocałunki. Rozwiąźli - szukają intymnych miejsc. Bezwstydni - bawią się ładnie, gdzie popadnie. Samotnicy, nieudacznicy i zasadniczy wciąż rozmawiają o Bogu. Impreza się końcy ok. 3/4 nad ranem. Ludzie skacowani wracają do domów. Niektórzy mają także kaca moralnego. Inni - estetycznego ("jaka ona gruba i brzydka była"..."). Są też zadowoleni. To ci, którym wystarcza po prostu się, mówiąc gwarą studencką, najebać.

Zabawa w barze/pubie jest bardzo dziwna (może nawet Kidriv o tym kiedyś już pisał). Dziwniejsza od zabawy w domu o tyle, że trudno tam prowadzić rozmowy o czymkolwiek. Jeśli się jednak na to zdecydujesz, mocno nadwerężasz sobie struny głosowe. Cała reszta przebiega mniej więcej tak samo. Pary, tańce, intymne miejsca. Często intymne miejsca to po prostu toalety. Czasem zabiera się kogoś "do siebie". Oczywiście, z rana kac i nerwowe przeszukiwanie portfela. Imprezy w barach i pubach są bardziej kosztowne od "domówek".

Czy powyższe opisy brzmią atrakcyjnie? W pewnym sensie tak: seks jest fajny. Ale ostateczny bilans jest negatywny. Dlaczego? Przede wszystkim cała zabawa sprowadza się do niemyślenia. To niemyślenie trwa przez kilka długich godzin i, przyznajmy, jest niezywkle przyjemne. Potem z rana, gdy doskwiera kac, niemyślenie nie jest już przyjemne. Jest przymusowe. Ponadto, z reguły jedna porządna hulanka to jeden wieczór, noc i połowa następnego dnia wyjęte z życiorysu. Więc, jeśli miałeś jakieś konkretne plany na popołudnie - nie miej złudzeń! Zamiast je realizować, będziesz spał snem przerywanym wycieczkami do toalety.

Podsumujmy to, co w 'imprezowaniu' negatywne:
- strata pieniędzy
- strata zdrowia (słuch, gardło, czasem: tryper)
- pomyłki co do atrakcyjności nowopoznanych ludzi, czyli strata szacunku do samego siebie
- strata czasu, który można by wykorzystać o wiele produktywniej

Co więc studentów do zabawy ciągnie? Czasami nie potrafią tego wyjaśnić, czasami nazywają to "poznawaniem nowych ludzi". To przecież takie fajne, jeśli można poznać kogoś nowego. Innego. Mającego inne poglądy, wiarę, pochodzącego z innego zakątka kraju/świata. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że wszystko byłoby ładnie, pięknie, gdyby to była prawda. Tzn. że da się poznać nowych ludzi na imprezach. Owszem, da się jeśli przez poznawanie rozumiemy przedstawianie się sobie i pieprzenie po kątach. 'Hello, I love you, won't you tell me your name?' jak śpiewał nieoceniony Morrison. Jeśli jednak przez poznawanie rozumiemy prawdziwą rozmowę, prawdziwe staranie o wniknięcie w czyjąś duszę, wtedy, wybacznce, studenckie imprezy, okazują się parodią. Poza tym, choć kocham ludzi, to muszę przyznać, że wśród studentów jest tyle buców, że naprawdę trafienie na kogoś wartego poznania graniczy z cudem.

Gdy liczę godziny, które spędziłem przez ostatnie 5 lat na imprezowaniu, łapię się za głowę. Najlepsze lata życia spędziłem na robieniu niczego. Miałem tyle ambicji, planów, które okazały się tylko mrzonkami. Właśnie dlatego, że wolałem 'poznawanie nowych ludzi'. Skuteczne to było lekarstwo na świadomość, że każde pojedyncze zamierzenie i plan wiąże się z wysiłkiem, pracą. To była doskonała wymówka, żeby tego wysiłku nie podejmować. Żeby być jednym ze studentów, którzy po prostu studiują i chleją.

Dzisiaj po ok. miesięcznej przerwie od imprezek poszedłem do pubu, żeby się przekonać, że mam rację. I faktycznie - niczego, naprawdę niczego się nie nauczyłem, niczego nie zyskałem. Straciłem pieniądze, zmęczyłem struny głosowe, zmarnowałem czas.

Teraz siedzę i piję herbatę. Mam ochotę pisać. I piszę. Tylko trochę już na to za późno.

Sted

niedziela, 17 stycznia 2010

Intelektualista w służbie państwa

"Rozumiemy, dlaczego państwo potrzebuje intelektualistów. Ale do czego intelektualiści potrzebują państwa? Mówiąc bez ogródek, los intelektualisty na wolnym rynku jest niepewny. [...] jest zależny od preferencji i wyborów czynionych przez miliony swoich współobywateli. Charakterystyczną zaś cechą tych obywateli jest niewielkie zazwyczaj zainteresowanie sprawami intelektu. Tymczasem państwo chętnie oferuje intelektualistom ciepłą, bezpieczną i stałą posadę w swoim aparacie, pewny dochód oraz splendor prestiżu."

Tak pisał Murray N. Rothbard w swoim "Manifeście libertariańskim", stawiając tezę, że państwo i intelektualiści żyją w symbiozie: pierwsze zapewnia drugim byt, a drudzy pierwszemu - uzasadnienie, czyli tak zwaną, by użyć trudniejszego języka, legitymację. Widać też wyraźnie, że dla Rothbarda słowo intelektualista oznacza tego uczonego, który żyje na garnuszku państwa.

Zastanówmy się, czy w tym, co napisał ten amerykański anarchokapitalista nie ma choć odrobiny racji. Faktycznie, ze świecą szukać wśród wykładowców polskich uniwersytetów krytyków państwa jako takiego. Owszem, popularne jest krytyczne nastawienie wobec kolejnych ekip, ale aparat, którym się posługują pozostaje zazwyczaj nietknięty. Można krytykować Lecha Kaczyńskiego, ale na krytykę samej instytucji reprezentowanej przez niego miejsca nie ma. Znaczy to, że nie jest przynajmniej tak źle, jak w XVIII-wiecznych Prusach, gdy niejaki Hegel działał na polecenie konkretnego władcy, starając się w niezwykle zawiły sposób uzasadnić jego absolutystyczne dążenia.

Intelektualiści, co znamienne, bardzo często - wbrew swoim antytotalitarnym przekonaniom - opowiadają się za poszerzeniem uprawnień państwa w różnych dziedzinach.

Ze współczesnych przykładów: głośno ostatnio o parytetach. Ich zwolenniczką jest m.in. (jeśli się nie mylę) prof. Magdalena Środa z mojego instytutu. Propozycje opierają się na pomyśle, by każdy instytucjonalny pretendent (partia) do udziału w życiu politycznym (rządzeniu) MUSIAŁ uzwględniać na swoich listach wyborczych 50-procentowy parytet kobiet. Oczywiście, wszystko w imię sprawiedliwości społecznej. Owa sprawiedliwość społeczna jest jednak w jawnym konflikcie z wolnością, która domaga się, by władze partii miały dowolność w ustalaniu list wyborczych. Bo co np., jeśli partia zwie się libertariańską, dąży do ograniczenia państwa i ma problemy ze znalezieniem wystarczającej liczby kobiet, wyznających podobne ideały? Ma zrezygnować z wyborów, czy dobrać na chybił trafił jakieś karierowiczki? Nawet, gdyby udało się znaleźć potrzebne kobiety, to kto powiedział, że to implikuje obowiązek umieszczania ich na listach? Przecież mimo właściwych poglądów, mogą posiadać wredny charakter i nie będą umieć pokojowo współpracować. Istnieje jeszcze miliard innych ważnych w takich sytuacjach kryteriów (które w równym stopniu dotyczą także mężczyzn). Człowiek jest wolny od prawa, które patrzy na niego przez pryzmat płci. A przynajmniej powinien być wolny od takiego prawa.

Inny przykład: mamy kryzys finansowy i gospodarczy, który został wywołany przez szkodliwą interwencyjną działalność państwa. Intelektualiści nie chcą jednak przyjąć tego do wiadomości i proponują zwiększenie udziału państwa w życiu gospodarczym. Tacy niejednokrotnie wpływowi ludzie są najczęściej ekonomicznymi ignorantami. Spotkałem się z interwencjonistycznie nastawionym wykładowcą, który twierdził np., że "prawo podaży i popytu nie ma charakteru uniwersalnego i powstało w konkretnym czasie historycznym wraz z wyłonieniem się struktur politycznych". Prawo podaży i popytu jednak istniało od momentu, gdy pierwsi ludzie zaczęli dzielić się dobrami, albo gdy rozpoczął się barter. Czyli od początku ludzkości. I nie zostało wymyślone, a po prostu jest naturalną cechą ludzkiej rzeczywistości. Próby jego nieuwzględniania (np. gospodarki socjalistyczne) podobny miały efekt do prób nieuwzględniania prawa grawitacji przez kogoś, kto sądzi, że skacząc spontanicznie z 15. piętra zamiast spaść i zabić się, wzleci.

Intelektualiści mają olbrzymi wpływ na społeczeństwo. Wynika on z obskuranckiej nowomowy, którą się posługują, by skomplikować proste w rzeczywistości kwestie. Tj. by pokazać nam, zwykłym ludziom, którzy żyją z tego, co uda im się wyprodukować, a nie wyżebrać, że jesteśmy zbyt głupi, by zrozumieć różne skomplikowane mechanizmy rządzące państwem. Gorzej, że studenci, w którzy żyłach często płynie buntownicza krew, są przez nich urabiani, a ich bunt cynicznie wykorzystywany. Stąd popularność wśród studentów antykapitalistycznych poglądów, albo źle pojętej ekologii, której postulaty są per se propaństwowe.

Tracimy w ten sposób olbrzymi potencjał i mnóstwo energii, które możnaby wykorzystać produktywnie. Ale o tym, że państwo wychowuje sobie kolejne pokolenia "służących" pisał już Herbert Spencer w swojej klasycznej książeczce "Jednostka wobec państwa".

Ja piszę to wszystko po to, byście uświadomili sobie, jak często tytuł "prof. "służy do skutecznego głoszenia nieprawdy, czyli tego, czego po profesorze społeczeństwo się z reguły nie spodziewa.

Sted


poniedziałek, 4 stycznia 2010

Nowy blog!!!

Pod adresem szkrabong.blogspot.com znajdziecie nowy blog. Brata Zazajany, na którym Kidriv ze Stedem będą epatować nieudolnością językową, publikując swoje próby poetycko-prozatorskie. Wyłącznie dla desperatów!

Reaktywacja

Po miliardzie albo i dwóch miliardach lat niepisania, postanowiłem wskrzesić Zazajanę. Nie będę tego uzasadniał, więc to tyle tytułem wstępu.

Tytuł zaś wpisu ma jednak szersze znaczenie. Reaktywacja to ważna kwestia w życiu każdego z nas, powiedziałby ksiądz w kościele. Chodzi o zmartwychwstanie z życiowej niemocy, zastoju, czyli marazmu*. Kiedy do niego dochodzi, czyimi siłami się ono odbywa? Ano własnymi i tylko własnymi i tylko po uświadomieniu sobie, że w owym marazmie faktycznie tkwimy.

A nie jest to łatwe, moi drodzy. Powiedziałbym, że jest to mniej więcej tak samo trudne jak niestrzelenie gola polskiej reprezentacji w piłce nożnej. Bo np. ja mógłbym założyć, że wszystko jest w najlepszym porządku. Życie układa się w końcu całkiem sensownie: jest praca, z dużym prawdopodobieństwem skończę studia. Problem w tym, że tzw. młodzieńcze ideały, aspiracje i ambicje są w aktualnej sytuacji odległą przeszłością. Jakkolwiekby to nie brzmiało (a brzmi jak banał...) człowiek poddając się codziennej rutynie i realizując standardowy schemat życia, zapomina o swoich marzeniach.

W chwili, gdy sobie uświadomimy, że zapomnieliśmy o nich, mamy dwie drogi: a) pogodzić się z tym i b) zmienić to. Wariant (b) wymaga nie lada wysiłku. Trzeba przecież pomyśleć, tzn. zdobyć się na refleksję, która sprecyzowałaby sposób realizacji zapomnianych zamierzeń i celów. Najprawdopodobniej będzie ona wiodła do zmiany stylu życia. Tj. do poświęceń. Chodzi przede wszystkim o dyscyplinę i czas. Dużo dodatkowego czasu spędzonego na ciężkiej pracy. Wtedy droga do tzw. sławy i pieniędzy jest prosta. Ale, ale...

Gdyby każdy miał dar realizowania tego, co sobie w chwili refleksji postanowił, żylibyśmy w społeczeństwie ludzi wielkich. Żyjemy zaś w społeczeństwie przeciętniaków. Co z tego wynika? Że albo ludzie nie myślą, albo nie potrafią przekuwać myśli na działanie. I tu jest główna myśl tego krótkiego wpisu: jeśli ktoś jest w stanie tego dokonać, należy do elity. Ma zadatki nie tylko na człowieka woli, ale nawet na geniusza. Bo skądinąd wiadomo, że najcenniejszym składnikiem geniuszu jest właśnie silna wola, narzucająca jednostce konkretne cele i rygorystyczną dyscyplinę ich realizacji.

Jeśli chodzi o mnie, Steda, to dotychczas niestety rozwijałem tak naprawdę wyłącznie sferę teorii i refleksji. Brakowało mi woli. I to zamierzam zmienić. O taką reaktywację mi chodzi. "Re" bo przecież zdarzało mi się już kiedyś działać odważniej, bardziej zdecydowanie i konsekwentnie.

*poeci często mnożą synonimy, dlatego ich śladem dorzuciłem ten marazm