niedziela, 17 stycznia 2010

Intelektualista w służbie państwa

"Rozumiemy, dlaczego państwo potrzebuje intelektualistów. Ale do czego intelektualiści potrzebują państwa? Mówiąc bez ogródek, los intelektualisty na wolnym rynku jest niepewny. [...] jest zależny od preferencji i wyborów czynionych przez miliony swoich współobywateli. Charakterystyczną zaś cechą tych obywateli jest niewielkie zazwyczaj zainteresowanie sprawami intelektu. Tymczasem państwo chętnie oferuje intelektualistom ciepłą, bezpieczną i stałą posadę w swoim aparacie, pewny dochód oraz splendor prestiżu."

Tak pisał Murray N. Rothbard w swoim "Manifeście libertariańskim", stawiając tezę, że państwo i intelektualiści żyją w symbiozie: pierwsze zapewnia drugim byt, a drudzy pierwszemu - uzasadnienie, czyli tak zwaną, by użyć trudniejszego języka, legitymację. Widać też wyraźnie, że dla Rothbarda słowo intelektualista oznacza tego uczonego, który żyje na garnuszku państwa.

Zastanówmy się, czy w tym, co napisał ten amerykański anarchokapitalista nie ma choć odrobiny racji. Faktycznie, ze świecą szukać wśród wykładowców polskich uniwersytetów krytyków państwa jako takiego. Owszem, popularne jest krytyczne nastawienie wobec kolejnych ekip, ale aparat, którym się posługują pozostaje zazwyczaj nietknięty. Można krytykować Lecha Kaczyńskiego, ale na krytykę samej instytucji reprezentowanej przez niego miejsca nie ma. Znaczy to, że nie jest przynajmniej tak źle, jak w XVIII-wiecznych Prusach, gdy niejaki Hegel działał na polecenie konkretnego władcy, starając się w niezwykle zawiły sposób uzasadnić jego absolutystyczne dążenia.

Intelektualiści, co znamienne, bardzo często - wbrew swoim antytotalitarnym przekonaniom - opowiadają się za poszerzeniem uprawnień państwa w różnych dziedzinach.

Ze współczesnych przykładów: głośno ostatnio o parytetach. Ich zwolenniczką jest m.in. (jeśli się nie mylę) prof. Magdalena Środa z mojego instytutu. Propozycje opierają się na pomyśle, by każdy instytucjonalny pretendent (partia) do udziału w życiu politycznym (rządzeniu) MUSIAŁ uzwględniać na swoich listach wyborczych 50-procentowy parytet kobiet. Oczywiście, wszystko w imię sprawiedliwości społecznej. Owa sprawiedliwość społeczna jest jednak w jawnym konflikcie z wolnością, która domaga się, by władze partii miały dowolność w ustalaniu list wyborczych. Bo co np., jeśli partia zwie się libertariańską, dąży do ograniczenia państwa i ma problemy ze znalezieniem wystarczającej liczby kobiet, wyznających podobne ideały? Ma zrezygnować z wyborów, czy dobrać na chybił trafił jakieś karierowiczki? Nawet, gdyby udało się znaleźć potrzebne kobiety, to kto powiedział, że to implikuje obowiązek umieszczania ich na listach? Przecież mimo właściwych poglądów, mogą posiadać wredny charakter i nie będą umieć pokojowo współpracować. Istnieje jeszcze miliard innych ważnych w takich sytuacjach kryteriów (które w równym stopniu dotyczą także mężczyzn). Człowiek jest wolny od prawa, które patrzy na niego przez pryzmat płci. A przynajmniej powinien być wolny od takiego prawa.

Inny przykład: mamy kryzys finansowy i gospodarczy, który został wywołany przez szkodliwą interwencyjną działalność państwa. Intelektualiści nie chcą jednak przyjąć tego do wiadomości i proponują zwiększenie udziału państwa w życiu gospodarczym. Tacy niejednokrotnie wpływowi ludzie są najczęściej ekonomicznymi ignorantami. Spotkałem się z interwencjonistycznie nastawionym wykładowcą, który twierdził np., że "prawo podaży i popytu nie ma charakteru uniwersalnego i powstało w konkretnym czasie historycznym wraz z wyłonieniem się struktur politycznych". Prawo podaży i popytu jednak istniało od momentu, gdy pierwsi ludzie zaczęli dzielić się dobrami, albo gdy rozpoczął się barter. Czyli od początku ludzkości. I nie zostało wymyślone, a po prostu jest naturalną cechą ludzkiej rzeczywistości. Próby jego nieuwzględniania (np. gospodarki socjalistyczne) podobny miały efekt do prób nieuwzględniania prawa grawitacji przez kogoś, kto sądzi, że skacząc spontanicznie z 15. piętra zamiast spaść i zabić się, wzleci.

Intelektualiści mają olbrzymi wpływ na społeczeństwo. Wynika on z obskuranckiej nowomowy, którą się posługują, by skomplikować proste w rzeczywistości kwestie. Tj. by pokazać nam, zwykłym ludziom, którzy żyją z tego, co uda im się wyprodukować, a nie wyżebrać, że jesteśmy zbyt głupi, by zrozumieć różne skomplikowane mechanizmy rządzące państwem. Gorzej, że studenci, w którzy żyłach często płynie buntownicza krew, są przez nich urabiani, a ich bunt cynicznie wykorzystywany. Stąd popularność wśród studentów antykapitalistycznych poglądów, albo źle pojętej ekologii, której postulaty są per se propaństwowe.

Tracimy w ten sposób olbrzymi potencjał i mnóstwo energii, które możnaby wykorzystać produktywnie. Ale o tym, że państwo wychowuje sobie kolejne pokolenia "służących" pisał już Herbert Spencer w swojej klasycznej książeczce "Jednostka wobec państwa".

Ja piszę to wszystko po to, byście uświadomili sobie, jak często tytuł "prof. "służy do skutecznego głoszenia nieprawdy, czyli tego, czego po profesorze społeczeństwo się z reguły nie spodziewa.

Sted


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz