poniedziałek, 27 września 2010

zazajana.pl

Teraz zazajana jest na zazajana.pl!

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Iluzja wolnego wyboru

Krótka refleksja polityczna:

Przed nami staje wybór między Jarosławem Kaczyńskim, czyli narodowym socjalistą oraz Bronisławem Komorowski, czyli człowiekiem bez właściwości. Żaden inny kandydat nie ma oczywiście, jak na demokrację przystało, najmniejszych szans już na samym starcie. Bo, albo jest oszołomem, albo nie ma struktur, albo nie popiera go Michnik, albo nie popiera go Rydzyk. Demokracja to chory ustrój.

piątek, 5 marca 2010

Kapela znów zagrała

Kapela gra, gra i gra. Jaś Kapela. I ma nawet publiczność. Skoro nawet ja po raz drugi już na tym blogu poczułem i właśnie realizuję nieodpartą i głęboką potrzebę, by o nim wspomnieć, to publiczność ta musi być niezwykle liczna i różnorodna. Ale czy moją uwagę wzbudza kolejny konsonans Kapeli? Oczywiście - nie. Kapela słynie z tego, że jest awangardą dysonansu, muzyki amorficznej, czyli nowej rewolucyjnej odmiany fałszu.

Tym razem Jasio odgrywa swe dysharmonie w polemicznym zapale. Krew wzburzyła mu się, gdy czytał odpowiedź na jeden ze swoich felietonów, która wyszła spod pióra dwóch polskich autorów SF. Poszło o to, że są prawicowi i że uważają, że wolny rynek jest generalnie lepszy niż rynek niewolny. I to - wyobraźcie sobie państwo! - tak dla przeciętnych zjadaczy chleba, jak i dla Artystów. Artystów!, Którzy przecież stanowią dobro narodowe i powinni być otoczeni specjalną rządową opieką. Kapela z "prawicowymi" autorami zgodzić się nie może. Powód jest prosty: wszyscy polscy autorzy SF żyją w fikcyjnym świecie i nie wiedzą, że wolny rynek i niewidzialną jego rękę również należy kwalifikować jako SF. Poprzewracało im się w głowach, brak im piątek klepki, niczym widzowie "M jak Miłość" stracili kontakt z realem.

Artyści nie mogą być przedsiębiorcami. Bo słowo przedsiębiorca to inwektywa. Artysta błądzi myślami w niebiesiech, zrysowuje boskie wzory na ksiąg stronice, a przedsiębiorca? Oszukuje klientów i zarabia wstrętne pieniądze. Nie ma też czasu, by sobie w niebiesiech pobłądzić, bo do materialnego celu, jakim jest zysk, zmierzać musi od zmierzchu do świtu, nie mając nawet czasu, żeby przejrzeć program telewizyjny, a co dopiero oddać się lekturze "Iliady". Przedsiębiorca to, możnaby rzec, prymitywny myśliwy. Zło konieczne. Ktoś musi zabijać, żeby jeść mógł ktoś. I niech jedzą artyści, bo to dzięki nim na twarzach członków naszego plemienia gości uśmiech. To do ich rytmów tańczymy w rytm plemiennego ogniska i to przy ich baśniach zasypiamy. Oni muszą mieć czas, spokój i ciszę i być pozbawieni trosk materialnych. Wtedy stworzą Dzieło. Kolejna "Zbrodnia i Kara", kolejna "IX Symfonia", kolejny "Sąd Ostateczny" są o krok, tuż za rogiem... dajcie artystom trochę czasu i pieniędzy! Dajcie te pieniądze Kapeli! Niech gra, niech tworzy i niech żyje nawet 100 lat! Niech się nie obawia - ubezpieczony obowiązkowo i od wszystkiego - nagłych chorób! Niech będzie wielki i nie daje się bezwzględnym siłom rynku. Niech będzie silny. Silny, silny, silny.

Ech, aż się zdyszałem. Nie zamierzam polemizować z Kapelą na temat wolnego rynku. Sam nie wiem o nim zbyt wiele i jestem kiepskim dyskutantem. Ale czy Kapela wie więcej ode mnie? Na jakiej podstawie wyrobił sobie opinie o kapitalizmie i jak go rozumie? Mam przeczucie, że Kapelka akurat w tej materii mocno i nieczysto improwizuje.

Zagadnienie do rozważenia:
Jaś Kapela... To gość tak odcięty od rzeczywistości, że aż nierealny. Wierzący w historyjki, które sam sobie konfabuluje. Co to za solipsystyczny byt? Czy i my nim możemy być? Czy jest duchem naszej epoki? Czy jest inkarnacją całej współczesnej młodzieży? A kiedy my jesteśmy Jasiem Kapelą? No, kiedy?

PS Link do artykułu Kapeli http://www.krytykapolityczna.pl/Jas-Kapela/Horror-libertarianina/menu-id-244.html
PS2 Dla tych, którzy chcą dowiedzieć się, dlaczego marksistowska interpretacja literatury to bullshit - http://mises.org/daily/4034
PS3 Dowcip:




środa, 3 marca 2010

Fides et ratio, czyli sen spędzony z oczu...

przez następujące tezy, które kiedyś sobie wykoncypowałem, a które nagle przestałem rozumieć:

1. Nie ma wiary bez rozumu.
2. Rozum i wiara. Dwie różne rzeczywistości.
3. Rozumnie jest wierzyć.
- Tam, gdzie wierzę, nie rozumiem.
- Rozumiem, że wierzę.
4. Wiara religijna nie jest sprzeczna z faktami.
5. Przeczucie. Jedyny element wspólny wiary i doświadczenia.
6. Powiedzieć 1-5 może tylko ten, kto wierzy.

Pytanie do tych, którzy lubują się w wyszukiwaniu herezji. Czy któraś z tych tez jest heretycka :)?

poniedziałek, 1 marca 2010

Bajki, które zdemoralizowały świat

Obejrzałem ostatnio archiwalny odcinek programu "WC Kwadrans". Wojciech Cejrowski złośliwie streszczał w nim znaną i lubianą bajkę, pt.: "Jaś i Fasola". Dla niezorientowanych - Jasio, biedny chłopczyk, mający biedną matkę, wchodzi w posiadanie magicznej fasoli, po której wspina się na kilka tysięcy metrów n.p.m. i kradnie olbrzymowi, który zamieszkuje niebiosa, kurę znoszącą złote jajka oraz złotą harfę. Olbrzym jest pijany, więc niewiele może zrobić, zresztą, gdy próbuje dopaść Jasia, ginie przygnieciony ciężarem fasoli. Cejrowski zwraca uwagę, że ta miła i sympatyczna bajka w istocie promuje zwykłe złodziejstwo. Mi z kolei przyszło do głowy, że wiele bajek pod pozorem niewinnej dziecięcej opowieści przemyca dość wątpliwej jakości treści.

Zacznijmy od ostatnio znów modnej "Alicji w Krainie Czarów". Toż ta bajka według pana Crowley'a, jednego z największych okultystów zeszłego stulecia, stanowi wspaniały podręcznik dla młodych adeptów magii! Poza tym Carroll, autor książeczki, pisał ją pod wpływem mocnych halucynogenów, co tłumaczy wygląd Krainy Czarów.

Innym przykładem "złej" bajki jest "Opowieść Wigilijna". W zasadzie nie jest to standardowa bajka, a raczej thriller, jednak wystarczająco dużo razy ukazywała się w przeznaczonej dla dzieci formie komiksowej, czy animowanej, żeby można ją było uznać za bajkę. Tutaj przemyca się jawnie antykapitalistyczne treści: główny bohater jest bezwzględnym dla swojego pracownika liczykrupą. No i nie może być inaczej - biedny pracownik jest jego przeciwieństwem - skorym do dzielenia się, szlachetnym człowiekiem. Ten schemat międli się już od dziesięcioleci i wciąż się nie nudzi. Dziwne.

Kontrowersyjną bajką jest też "Czerwony Kapturek". Z punktu widzenia feminizmu, oczywiście. Czerwony Kapturek (kobieta) jest na tyle naiwny i głupi, że daje wiarę słowom swojego odwiecznego wroga - wilka (mężczyzny). Z opresji ratuje go dopiero inny mężczyzna - Gajowy. Bajka utrwala patriarchalne tradycje i jako taka jest godna potępienia :)

Z ekologicznego punktu widzenia, sam motyw wilka jest ciekawy. Wilk zawsze jest tym złym. Nie tylko w CK, ale też w np. "Trzech świnkach". Karmienie tymi bajkami dzieci wyrabia im całkowicie opaczne i złe pojęcie na temat wilków, które przecież tak naprawdę są gatunkiem zagrożonym wymarciem. W przeciwieństwie do świń, które mają się całkiem dobrze.

Tego rodzaju tropy możnaby wymieniać w nieskończoność. Zapewne jednak widzicie, że piszę o tym z przymrużeniem oka. Gratuluję Cejrowskiemu zapału w wyszukiwaniu nieprawomyślności w bajkach, ale nie sądzę, by jakoś specjalnie deprawowały one dzieci. Jeśli chodzi o "Jasia i Fasolę", sam pamiętam, że gdy czytałem w pierwszych klasach podstawówki tę bajkę, zwracałem przede wszystkim uwagę na to, że olbrzym jest złym ochlejmordą, który marnotrawi swój majątek, a Jaś i jego matka to ludzie biedni, ale dobrzy i uczciwi. Fakt, że Jasiu ukradł kurę i harfę nie był w ogóle przez mój młody umysł pojmowany. Widziałem tylko opozycję pomiędzy złym bogatym pijakiem, a dobrym, lecz biednym człowiekiem. W końcu wyrosłem na (prawie) libertarianina, który do prawa własności przywiązuje dużą wagę, ale sądzi jednocześnie, że marnotrawienie majątku jest czymś moralnie nagannym (co nie oznacza, że mamy zabierać marnotrawcom ich własność).

Powinniśmy jednak chyba - parafrazując klasyka - "Odpieprzyć się od bajek", bo wiele z nich to po prostu wartościowe estetycznie choć być może niezwykle naiwne dzieła sztuki.



wtorek, 23 lutego 2010

Z cyklu: Nowa erystyka, czyli argumenty, z którymi nie sposób dyskutować

Uświadomiłem sobie, że istnieje cały katalog nowoczesnych argumentów, z którymi nie można dyskutować nie dlatego, że są tak mocne, a dlatego że są tak głupie i absurdalne. W kolejnych wpisach blogowych zrobię mały przegląd najbardziej irytujących.

Jako pierwszy idzie na warsztat argument, który dosłownie wyprowadza mnie z równowagi, a niestety bardzo często używa się go w dyskusjach, bo zjednuje on dużą przychylność publiczności. Przybiera on taką formułę:
(1) "[x] nigdy nie istniało, więc jest niemożliwe"

Otóż, ani z logicznej, ani z historycznej perspektywy taki argument nie posiada żadnej wartości. Natomiast, oczywiście, opiera się na ciekawej i wartej przeanalizowania obserwacji. Jeśli oczywiście jest prawdziwy.

Po pierwsze, pomiędzy tym, że czegoś dotąd nie było, a tym, że to mogłoby być, nie zachodzi żadna sprzeczność. Chyba, że dany fenomen nie istniał dotąd tylko dlatego właśnie, że samo jego istnienie byłoby sprzecznością. Jeśli ktoś np. na postulat całkowitej liberalizacji rynku, reaguje stwierdzeniem, że przecież nigdy dotąd całkiem wolnego rynku nie było, to nie wysuwa żadnego argumentu. Choć najczęściej tak mu się wydaje. Co innego, gdy odpowiada tak na postulat istnienia kwadratu niebędącego jednocześnie kwadratem, albo zamężnej panny. Ma on wtedy rację, ponieważ takie byty NIE MOGĄ istnieć. Pierwszy jest sprzecznością logiczną, drugi analityczną. Na dobrą sprawę, w takich sytuacjach i tak wygodniej jest po prost na tę sprzeczność wskazać, niż odwoływać się do tego, że nigdy w naturze nie wystąpiła. Bo nieistnienie sprzeczności jest konsekwencją tego, że jest sprzecznością.

Z historycznego punktu widzenia argument (1) również jest bezwartościowy, o ile nie towarzyszą mu dodatkowe wyjaśnienia. Możliwe, że coś dotąd nie istniało, ponieważ występowały specjalne okoliczności to uniemożliwiające. Trzeba najpierw wskazać, jakie to okoliczności, a potem stwierdzić, że występują nadal, żeby nasz argument miał jakąkolwiek wartość. Nadal jednak będzie dyskusyjny i nierozstrzygający. Argument historyczny miałby większą wartość, gdyby ktoś wykazał, że dane zjawisko miało kiedyś w zamierzchłej przeszłości miejsce, ale w końcu przestało występować. Można wtedy argumentować, że było np. nieprzystosowane do rzeczywistości. W wypadku rzeczonego wolnego rynku - do ludzkiej natury.

Obserwację, na której zbudowany jest argument (1) trzeba najpierw potwierdzić. Jeśli obie strony zgadzają się, że jest prawdziwa, daje ona olbrzymie pole do dociekliwych badań, odpowiadających na pytanie, dlaczego. Może być więc niezwykle owocna dla obu stron dyskusji. Niestety, niewielu to rozumie.

Mam jednak pewną propozycję, która być może pozwoli gasić polemiczny zapał tych, którzy tworzą nową absurdalną erystykę. Tym, dla których logika jest zbyt abstrakcyjną formą dowodzenia i stąd bierze się ich wiara w siłę naszego bezsilnego argumentu, można po prostu powiedzieć, że powinni być wdzięczni Bogu, że ich rodzice nie myśleli podobnie do nich. Wtedy przecież mogliby się nigdy nie narodzić.

PS To straszne, że niektórzy ludzie nie rozumieją tych OCZYWISTOŚCI

niedziela, 21 lutego 2010

Czy Bóg nie lubi radykałów?

Wiesz, jak nie lubię radykałów - mówi w jednej z piosenek Lao Che Bóg do Noego. Szczerze powiem, że od prawdziwego Boga, nie tego z piosenek, a tego z Pisma Świętego, spodziewam się usłyszeć co innego.

Radykalne idee są, oczywiście, ryzykowne. Bardziej ryzykowne niż idee wyważone, centrowe. Ryzykujemy, że albo mamy całkowitą rację, albo całkowicie się mylimy. Centrowe idee zapewniają nowoczesny spokój. Są błędem przyprawionym szczyptą racji albo - jak kto woli - racją, zaprawioną szczyptą błędu. Niczym łyżką dziegciu. W każdym razie centrowiec wygrywa z radykałem spokojem ducha. W końcu czeka na niego co prawda piekło, ale w wydaniu light... 1 krąg. Czyli całkiem sympatyczna kompania: Homer, Sokrates, Arystoteles... Będzie o czym gadać. Wątpię jednak, by rzeczeni chcieli z nim gadać. Centrowiec jest przecież jak stygnący kaloryfer. Ani ziębi ani grzeje.

Radykał jest za to zimny, albo gorący. W tym jego szansa i w tym jego zguba. Wszystko zależy od tego, którą stronę równania wybierze. Dlatego jest miotany sprzecznymi uczuciami i wciąż musi upewniać się, że wybrał dobrze. Mówię oczywiście o radykale, a nie o fanatyku. Fanatyk wątpliwości jest pozbawiony, stąd ta jego właściwość, że albo się przegrzewa, albo osiąga temperaturę zera bezwględnego.

Możliwe, że - choć takie stwierdzenie wydaje się radykalne i chełpliwe - radykał ma bogatsze życie wewnętrzne nie tylko od fanatyka, lecz także od centrowca, którego jedynym zadaniem jest przechodzenie międzą pomiędzy piekłem i niebem. Miedza wąska, więc może jest niezły w trzymaniu równowagi i można go cenić jako sprawnego cyrkowca?

A może Bóg w teatrze świata ceni właśnie cyrkowców?

piątek, 19 lutego 2010

Dramatycznie

Skoro zrobiło się już tak dramatycznie, wrzucę fragment pisanego przeze mnie aktualnie scenariusza teatralnego pod roboczym tytułem "Siła obowiązku". Fragment będzie monologiem niejakiego Johna Shermana, wielkiego społecznika i postępowca, w którym próbuje on przekonać filisterskie małżeństwo, że wydanie córki za bezdomnego jest świetnym pomysłem. Dodajmy - córki, która wcale nie chce przyjąć oświadczyn kloszarda.

John Sherman:
Droga pani, to nie jest nieporozumienie! To mezalians, ale żyjemy w epoce, której mezaliansów potrzeba! Sądzi pani, że nie rozumiem, że to trudna do zaakceptowania rzecz: córka, która wychodzi za mąż za biedaka? Rozumiem to w całej pełni. I właśnie dlatego, że rozumiem, popieram. To jest prawdziwy krok naprzód w budowaniu międzyludzkiej więzi, to jest, jak już powiedziałem wzór. Precedens. Dotychczas podobne rzeczy działy się w bajkach i komediach, teraz zaczną dziać się w rzeczywistości. Radykalne zasypywanie podziałów społecznych było uznawane za ideał postępowy, liberalny. Teraz czas na totalne przedefiniowanie celu. Do jego realizacji należy wykorzystać tradycyjne instytucje. Rodzina nadaje się do tego wyśmienicie. Swoją skuteczność udowodniła już na różnych polach. Czas by zwyciężyła i na tym.

Systemy społeczne, systemy gospodarcze, systemy polityczne… systemy każdej kategorii mają jedną wspólną cechę. Spychają tych, którzy nie potrafią się w nich znaleźć, na margines. System społeczny preferuje konformistów, ludzi ślepo wierzących w to, co ustanowi w swojej nieświadomej ewolucji ogół. Nonkonformiści są wytykani palcami. System gospodarczy foruje silnych i sprytnych. Słabi i odrobinę mniej sprytni lądują pod mostem. Mimo, że, jak pan Mike, są wartościowymi jednostkami. Inteligentnymi i krytycznymi, które – to nie przesada! – przydałyby się naszym uniwersytetom. Systemy polityczne preferują populistów, czyli tych którzy schlebiają większościom z dwóch poprzednich kategorii. Rewolucjoniści więc są wykluczeni, nie ma dla nich miejsca.
Upływały lata, dziesięciolecia, wieki. Nic się nie zmieniało. Dopiero teraz nadeszła pora zmiany. Ludzie zaczną być sobie braćmi. Dzięki wam, drogie dzieci. Mike, czy czuje pan powagę sytuacji? Pani Monico, a pani? Tę odpowiedzialność ogromną? Czuje pani? Pani Bright… co do pani jestem pewien, że się rozumiemy. Że mimo zrozumiałych rodzicielskich oporów znów górę weźmie intuicja społeczna. Jestem pewien, że nie da pani zaprzepaścić swoich dokonań na polu działalności charytatywnej. Jest pani z tego znana. To panią konstytuuje. Proszę nie pozwolić, by filisterskie, reakcyjne instynkty wygrały. Kto dotąd był kandydatem na męża pani Moniki? Pewnie jakiś zamożny młodzieniec? Co z takiego małżeństwa miałoby społeczeństwo? Nic.

Czekałem na jakieś wydarzenie, na przełom. Idąc dzisiaj do państwa, nie spodziewałem się, że nastąpi on tak szybko. Panie Bright, rozumiem pańskie zaskoczenie. Dla pana ten mezalians jest trudniejszy do przełknięcia niż dla żony. Ale bądźmy jednak ludźmi interesu i rozważmy wszystkie za i przeciw. Zacznijmy od tego, co przemawia przeciwko. Nic. Nic poza przesądami nie przemawia przeciw temu małżeństwu! Nie można gardzić drugim człowiekiem, odmawiać mu prawa do szczęścia, tylko dlatego że jest biedny! Co zaś przemawia za małżeństwem!? Wszystko. Człowieczeństwo, uznanie godności człowieka bez względu na jego kondycję materialną. Ideał tolerancji. Nowoczesny i niekwestionowany. Niech młodzi robią to, co chcą. Nie stawajmy im na drodze! Niech dadzą świadectwo i ustanowią nowy paradygmat równości! Jest pan przedsiębiorcą, nie muszę chyba mówić, że to małżeństwo pomoże nawet w trywialnych sprawach. Takich jak biznes na przykład. Ludzie kochają tych, którzy im pomagają. Pan, który zgodzi się na to małżeństwo, będzie tym, który da im najwięcej. Nadzieję. Proszę pamiętać, że Ci biznesmeni, którzy odżegnywali się od pomagania innym, skończyli marnie. Wybór konsumentów. Przestali kupować ich produkty. Pamięta pan Krugmana? A Stiglitza? To byli egoiści, nie chcieli współpracować z nikim, nie chcieli pomagać. Wiele razy zwracałem się do nich o datki dla biednych. Gdy odmówili, nie piętnowałem ich, po prostu poinformowałem opinię publiczną. Ona zadecydowała, że ich firmy poszły na dno.

Ale taka sytuacja w pańskim wypadku nie będzie mieć miejsca. Wierzę, że zadecydują państwo mądrze i zgodzą się i zaakceptują to zrodzone tutaj uczucie. Że zaakceptują kierunek, w którym zmierza historia.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Dramat biurokracji

Z cyklu "Nie mam czasu na dłuższy wpis, ale wrzucę coś fajnego" wymowny fragment dramatu "Stan oblężenia" Alberta Camusa.

RYBAK
Świadectwo istnienia, a po cóż to?

SEKRETARKA
Po co? A jak poradzi pan sobie w życiu bez świadectwa istnienia?

RYBAK
Dotąd bardzo dobrze żyliśmy bez tego.

SEKRETARKA
Bo nikt wami nie rządził. A teraz rządzą. Główną zasadą naszych rządów jest właśnie to, że zawsze potrzebne jest jakieś zaświadczenie. Można obyć się bez chleba i kobiet, ale nie można obyć się bez właściwego świadectwa, które zaświadcza o czymkolwiek.

RYBAK
Już od trzech pokoleń w mojej rodzinie zarzuca się sieci i zawsze robi się to bardzo porządnie, bez żadnego papierka, przysięgam!

GŁOS
Jesteśmy rzeźnikami z ojca na syna. I nie posługujemy się świadectwem, żeby ubić barany.

SEKRETARKA
Po prostu żyliście w anarchii. My nic nie mamy przeciwko rzeźniom, na odwrót! Ale wprowadziliśmy udoskonalenia w księgowości. Na tym polega nasza wyższość. Jeśli zaś chodzi o łowienie, zobaczycie, że i tu mamy niejedno do powiedzenia. (...)

niedziela, 14 lutego 2010

Kilka słów zza grobu

Od Aldousa Huxley'a, tego geniusza od "Brave New World".

„Czym jest nazwa? Należy odpowiedzieć, że jest właściwie wszystkim, jeśli dobrze brzmi. Wolność to wspaniała nazwa i dlatego człowiek pragnie gorąco używać wolności. Zdaje ci się, że jeżeli ochrzcisz niewolę mianem prawdziwej wolności, przyciągniesz tym ludzi do więzienia. A co gorsza masz zupełną słuszność.”

Niewidomy w Gazie

sobota, 13 lutego 2010

Dajcie im pistolet!

Warto obejrzeć wideo, dołączone do artykułu dotyczącego gwałciciela, który grasuje aktualnie w woj. lubuskim (link poniżej). Jak się okazuje, ludzie chcą bronić się sami. Z filmów dowiadujemy się, że masowo wykupują gaz łzawiący, chodzą na kursy karate oraz... organizują patrole obywatelskie. To wszystko, oczywiście, w obliczu nieskuteczności lokalnej policji. Niestety, gaz i karate to jednak mniejszy straszak niż broń palna. Ów gwałciciel dwa razy zastanowiłby się, czy atakować, gdyby nie miał pewności, co do tego, czy nie powita go ołowiany przyjaciel wystrzelony wątłą rączką kobiety.

http://wiadomosci.onet.pl/2128133,11,stan_podwyzszonej_gotowosci_w_lubuskiem_oblawa_na_gwalciciela,item.html

poniedziałek, 8 lutego 2010

Prawo Zaniedbania

Biurokracja rządzi się swoimi prawami. Jakże różne są one od praw fizyki! I to nie tylko dlatego, że pierwsze są dziełem człowieka, a drugie natury. W czym więc przejawia się owa szczególna różnica? Otóż, drodzy, w bezwzględności. Prawa fizyki, jak wiemy, są względne, a nawet, gdy w jakimś momencie wydają się bezwzględne, to zawsze w końcu znajdzie się coś, co je skutecznie uwzględni.

Jednak nie z biurokracją te numery. Tutaj rządzi niepodzielnie reguła niezmienności i - wbrew pozorom - procesy, którym biurokracja podlega można przewidzieć i opisać ze stuprocentową pewnością. Genialne intuicje w tym względzie miewał Cyryl Parkinson, który odkrył jedno z praw biurokracji, prawo, nazwane potem jego imieniem. Szło generalnie o nieustanny i nieuchronny rozrost biurokracji. Była to zasada ogólna, która, rzec by można, ujmowała istotę tego zjawiska. Jednakże możliwe jest wyodrębnienie innego rodzaju praw, które nie dotykają być może istoty bezpośrednio, a jednak bardzo wyraźnie na nią wskazują.

Mowa np. o powszechnym w rządach biur zjawisku, które wyraża się w formule: "Siedziba aparatu administracyjnego zawsze ma się tym lepiej, im gorzej wygląda to, czym administruje." Nazywam to Prawem Zaniedbania, a Wy możecie nazywać to prawem Weinsteina. Rozejrzyjcie się dokoła. Możecie szukać daleko. W Afryce. Tamtejsi dyktatorzy i lokalni notable słyną z bizantyjskiego estetycznego hedonizmu, gdy w tym samym czasie ludzie dosłownie umierają na ulicach. Możecie szukać blisko. Wystarczy przejść się do dowolnego wyłożonego marmurami gmachu ZUS, albo siedziby Sądu Najwyższego. Obydwa budynki będą reprezentować niebywałą dysproporcję pomiędzy tym, jak wyglądają, a tym jak bardzo nieudolną instytucję mieszczą. Studenci również mogą odczuć Prawo Zaniedbania na własnej skórze. Pamiętam z nieodległych czasów, gdy mieszkałem w akademiku, że biura administracji były przystrojone czystymi panelami, nie było w nich grzyba na ścianach, a firanki miały ładne wzory. W pokojach zaś, w których mieszkali studenci, ściany były odrapane, ich jednyną ozdobą były wzory rysowane przez kolonie grzybów, a firanek nie było wcale. Były zaś piękne zasłony z przydziału, których od czasów Gierka nie dojadły jeszcze mole.

Zatem, gdyby Prawo Zaniedbanie wpisać jakoś w ramy obserwacji, poczynionych przez Parkinsona, trzeba by powiedzieć, że nieopanowany i wykładniczy rozrost biurokracji, pociąga za sobą niezwykłą dbałość o formę. Rzym płonie, a Neron przechadza się korytarzami swoich pałaców. II wojna już się kończy, a nadworni architekci Hitlera wciąż planują odbudowę Warszawy na narodowo-socjalistyczną modłę. Widzimy i czujemy, że Prawo Zaniedbania jest uniwersalne i historycznie dobrze zilustrowane. Skoro tak, niech da nam to zachętę, do zgłębiania tematu, a na razie wątłe książeczki dotyczące biurokracji, niech zamienią się w opasłe pełne wiedzy tomiska!


Muzyka Kidriva i Steda

Dzisiaj troszeczkę autoreklamy. I Kidriv i Sted, jak niektórym wiadomo, są zaangażowani w mniej lub bardziej poważne projekty muzyczne.

Gdyby ktoś chciał posłuchać, co gra Kidriv, warto by zajrzał tutaj - http://www.myspace.com/vagitarianspl

Jeśli zaś chciałby posłuchać, co śpiewa (śpiewał, bo piosenki są sprzed kilku lat) Sted, niech zajrzy tu http://www.myspace.com/stedweinstein

niedziela, 7 lutego 2010

Mądry człowiek kontra gruby Michael Moore

John Stossel jest według mnie jednym z najlepszych dziennikarzy FoxNews, polecam generalnie wszystkiego jego programy, ale ten zlinkowany poniżej lubię wyjątkowo. Rozprawia się w nim z mitem, którego propagatorem jest niejaki Michael Moore. Otóż zdaniem pana Moore'a służba zdrowia w USA jest tak tragiczna, że nawet Kubańczycy mają lepiej! Żeby ten stan poprawić, Moore proponuje radykalną reformę: totalne upaństwowienie prywatnej służby zdrowia w Stanach Zjednoczonych. Z tym właśnie dyskutuje John Stossel. Problem oczywiście jest uniwersalny i na naszym polskim podwórku równie istotny.

piątek, 5 lutego 2010

Żądamy aborcyjnych igrzysk!

Jeśli ktoś sądzi, że reakcyjna diagnoza współczesnego świata jest zbyt pesymistyczna, warto, żeby zapoznał się z tym:

http://www.rp.pl/artykul/429546_Reality_show_ma_oswajac_z_aborcja.html

Przeczytanie tego odebrało mi mowę. No, ale... pewnie znajdą się zwolennicy takich produkcji.

niedziela, 31 stycznia 2010

Dostojewski i opery mydlane


"Powieściopisarstwo w XIX wieku było właściwie sztuką komercyjną i nawet najwięksi pisarze - Dickens, czy Dostojewski - musieli zarabiać na życie, pisząc i nie mogli być tym samym obojętnymi na preferencje publiczności. W rzeczywistości nauczyli się poświęcać dużo uwagi temu, jak ich czytelnicy reagowali na to, co stworzyli, a metoda publikowania powieści w częściach dała im możliwość bycia z gustami czytelników i ich potrzebami na bieżąco. (...) Wiemy, że w obecnie popularnych telewizyjnych "operach mydlanych" bohaterowie czasami są przez scenarzystów "odstrzeliwani", jeśli badania oglądalności pokazują, że te postacie nie cieszą się popularnością wśród widzów. Dziewiętnastowieczni pisarze działali podobnie - obserwowali dane dotyczące sprzedaży kolejnych odcinków ich powieści, mogąc w ten sposób wyczuć, co w ich powieściach wzbudza szczególny entuzjazm, którym wątkom i postaciom poświęcić więcej miejsca..." Paul A. Cantor

Ta uwaga Cantora jest niezwykle ciekawa w kontekście zaniku zjawiska, jakim jest pisanie powieści w częściach. Przypuszczam, że w literackich bardzo niszowych periodykach, ten zwyczaj może być jeszcze kultywowany, jednak nawet jeśli jest, to ma on zupełnie inny, o wiele mniej doniosły wymiar. Z prostego powodu - tutaj praktycznie nieistotny jest czynnik popytu. Takie periodyki mają małą grupkę stałych odbiorców, więc trudno zmierzyć, czy im się dany fragment podobał, czy nie, skoro czasopismo i tak kupią.

Nad tym, jakie znaczenie miało publikowanie powieści w częściach w XIX wieku można się zastanawiać, gdy uświadomimy sobie, że wiele z nich stało się tą najklasyczniejszą klasyką literuatury. Nie tylko Dickens, Dostojewski, czy Tołstoj publikowali najpierw odcinki swoich powieści, nie szukajmy daleko. Myśmy mieli na przykład Sienkiewicza, który swoje "Quo vadis" publikował na łamach "Gazety Polskiej", i chyba "Dziennika Poznańskiego", czyli pisemek bardzo jak na tamte czasy popularnych. Oczywiście tutaj, jak to bywa przy periodykach ukazujących się z dużą częstotliwością, wahania sprzedaży można było z łatwością obserwować.

W ostatecznych już (całościowych) edycjach swoich książek pisarze bardzo często zmieniali to, co pierwotnie ukazało się na łamach prasy. Robili to pod wpływem krytyki literackiej, uwag pochodzących konkretnych osób np. z grona przyjaciół, albo nadsyłających listy czytelników, czy po prostu pod wpływem wskaźnika "poczytności". Często dzięki temu, że proces pisania był w ten sposób znacznie przedłużony, zauważali nieścisłośći i niespójności w swoich utworach i poprawiali je. Dodatkowo, jak zauważa Cantor, czasami zmieniali fundamentalne koncepty, ważnymi osobami czyniąc postacie z początki nieistotne, bądź ważnymi wątkami te, do których oni sami na początku nie przykładali wagi.

To nie było nic innego tylko proces spontanicznego tworzenia się dzieła sztuki przy wykorzystaniu mechanizmów... wolnego rynku. Powinno dać to do myślenia tym, którzy sądzą, że to, co masowe musi być złe. Teraz mamy miliardy superksiążek naszych superintelektualistów, a jakoś nie zauważyłem jakiejś, która mogłaby choćby minimalnie równać się z takim "Idiotą" Dostojewskiego...

piątek, 29 stycznia 2010

Burzliwe związki oraz związki pudli z ludźmi

Ach, dzieje się w szołbiznesie, dzieje się. Angelina Jolie po raz 15. rozeszła się z Bradem Pittem, który zdradził ją z Colinem Farrellem. Podobno powstała nawet seks-taśma z tego incydentu, która aktualnie znajduje się w rękach Osamy ibn Ladena. To może być bombowy materiał. W każdym razie "psychofanka" Angeliny Jolie spłodziła już 24 dziecko metodą in vitro, materiał genetyczny kupując za pośrednictwem portalu redwatch.com, na co natychmiast zareagowały ogólnoświatowe media, nazywając ją nazistką. Z podobnymi zarzutami zmagać się musi Nergal, przyszły mąż Dody, który podobno ma na plecach wytatuowaną swastykę. Z czasów wspólnej młodości spędzonej na imprezach z panem Farfałem, byłym prezesem TVP. Sama Doda nie chce się wypowiadać w tej sprawie. Ma ważniejsze rzeczy na głowie, bo okazało się, że jest córką Krzysztofa Zanussiego i Maryli Rodowicz. Trudno powiedzieć, co na to powiedzą osoby dotąd uważane za jej rodzicieli. Reporterzy "Faktu" już ustawili się przed domem rzeczonych. Podobne skandale szykują się w związku Madonny z Jezusem. Podobno Józef przestał znosić ten chory układ, nazywając go bluźnierczym i zamierza złożyć pozew do Europejskiego Trybunały Sprawiedliwości. Zachęciły go zwycięstwa Alicji 5000 i tej kobiety, która nie może znieść widoku krzyża. A propos - producenci serii "Egzorcysta" zwrócili się do niej z propozycją zagrania głównej roli, w najnowszej części filmu "Egzorcysta: trójpodział władz".

Pytacie, skąd to wszystko wiem? Z Pudelka, oczywiście. Piszę z pamięci, więc możliwe, że coś pomyliłem. Nie jestem pewien, czy Doda wciąż kocha Nergala, czy może jest z nim tylko dlatego, że ten robi jej świetny makijaż, a ona mu w zamian gotuje tradycyjne polskie dania z proszku? W każdym razie, to co zamierzam powiedzieć, nie ma w sobie nic z oryginalności. Jest nudne, jak flaki z olejem.

Mamy w głowach zupę. Ohydną wojskową grochówę z dodatkiem dziwnych specjałów. Zrobiliśmy sobie z mózgów galaretę, udając, że zajmujemy się tymi historiami tylko dla rozrywki. A tak naprawdę - gdy spojrzeć na popularność pudelkowych serwisów i w ogóle wszystkich serwisów absolutnie nic niewnoszących do naszego życia (np. aplikacje typy Farmville na Fejsie) - okazuje się, że znaczną część czasu poświęcamy na pieczołowite pielęgnowanie nicnierobienia.

Czy to, co napisałem na początku, faktycznie różni się bardzo od wiadomości z Pudelka?

Sted

piątek, 22 stycznia 2010

Bary, piwo, nowi ludzie i herbata

Ta myśl chodzi mi po głowie od dłuższego czasu. To rodzaj obserwacji kulturowej, tak myślę. Jest to typ refleksji, który - przynajmniej w teorii - powinien mieć praktyczne zastosowanie.

Jak opisać najprościej studenta? Sądzę, że tak: student to ktoś, kto lubi się bawić i musi się uczyć. Taką definicję podsuwa mi już moje niemal 5 lat studenckiego żywota. Większość moich znajomych wyznaje takie credo. Większość traktuje studia jak przymus, a zabawę jako swoiste od tego przymusu wybawienie, czasem - cel życia. Można powiedzieć, że do pewnego momentu wyznawałem takie credo i ja.

Zacząłem się jednak zastanawiać, na czym ta zabawa polega, a rezultat tych rozważań to bardzo, ale to bardzo smutne wnioski. Po pierwsze, scharakteryzujmy po krótce, na czym taka zabawa polega. Trzeba tu rozróżnić dwie kategorie zabawy: domowa i klubowa.

Zabawa domowa polega z reguły na tym, że studenci umawiają się, że tego a tego dnia o tej a o tej godzinie spotykają się u danego kolegi/koleżanki. Na miejscu z reguły gra bardziej lub mniej miła muzyczka i oferowany jest skromny catering. Studenci przychodzą i pierwsze, co robią, to otwierają przyniesione ze sobą alkohole. Piją je, rozmawiając o różnych z reguły luźnych sprawach. Powoli się upijają, mówią głośno, coraz głośniej, tańczą. Zaczynają rozmawiać o poważnych sprawach. Najczęściej: o Bogu, miłości i seksie. Czasem nawet kłócą się. Rozmowy te to jedna wielka kupa banałów, którym powab nadaje jedynie studencka hulanka. Że niby bohema, czy coś w tym stylu. Ok. godziny 00.00 ludzie kojarzą się w pary. Niektórzy, co bardziej cnotliwi, testują tylko niewinne pocałunki. Rozwiąźli - szukają intymnych miejsc. Bezwstydni - bawią się ładnie, gdzie popadnie. Samotnicy, nieudacznicy i zasadniczy wciąż rozmawiają o Bogu. Impreza się końcy ok. 3/4 nad ranem. Ludzie skacowani wracają do domów. Niektórzy mają także kaca moralnego. Inni - estetycznego ("jaka ona gruba i brzydka była"..."). Są też zadowoleni. To ci, którym wystarcza po prostu się, mówiąc gwarą studencką, najebać.

Zabawa w barze/pubie jest bardzo dziwna (może nawet Kidriv o tym kiedyś już pisał). Dziwniejsza od zabawy w domu o tyle, że trudno tam prowadzić rozmowy o czymkolwiek. Jeśli się jednak na to zdecydujesz, mocno nadwerężasz sobie struny głosowe. Cała reszta przebiega mniej więcej tak samo. Pary, tańce, intymne miejsca. Często intymne miejsca to po prostu toalety. Czasem zabiera się kogoś "do siebie". Oczywiście, z rana kac i nerwowe przeszukiwanie portfela. Imprezy w barach i pubach są bardziej kosztowne od "domówek".

Czy powyższe opisy brzmią atrakcyjnie? W pewnym sensie tak: seks jest fajny. Ale ostateczny bilans jest negatywny. Dlaczego? Przede wszystkim cała zabawa sprowadza się do niemyślenia. To niemyślenie trwa przez kilka długich godzin i, przyznajmy, jest niezywkle przyjemne. Potem z rana, gdy doskwiera kac, niemyślenie nie jest już przyjemne. Jest przymusowe. Ponadto, z reguły jedna porządna hulanka to jeden wieczór, noc i połowa następnego dnia wyjęte z życiorysu. Więc, jeśli miałeś jakieś konkretne plany na popołudnie - nie miej złudzeń! Zamiast je realizować, będziesz spał snem przerywanym wycieczkami do toalety.

Podsumujmy to, co w 'imprezowaniu' negatywne:
- strata pieniędzy
- strata zdrowia (słuch, gardło, czasem: tryper)
- pomyłki co do atrakcyjności nowopoznanych ludzi, czyli strata szacunku do samego siebie
- strata czasu, który można by wykorzystać o wiele produktywniej

Co więc studentów do zabawy ciągnie? Czasami nie potrafią tego wyjaśnić, czasami nazywają to "poznawaniem nowych ludzi". To przecież takie fajne, jeśli można poznać kogoś nowego. Innego. Mającego inne poglądy, wiarę, pochodzącego z innego zakątka kraju/świata. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że wszystko byłoby ładnie, pięknie, gdyby to była prawda. Tzn. że da się poznać nowych ludzi na imprezach. Owszem, da się jeśli przez poznawanie rozumiemy przedstawianie się sobie i pieprzenie po kątach. 'Hello, I love you, won't you tell me your name?' jak śpiewał nieoceniony Morrison. Jeśli jednak przez poznawanie rozumiemy prawdziwą rozmowę, prawdziwe staranie o wniknięcie w czyjąś duszę, wtedy, wybacznce, studenckie imprezy, okazują się parodią. Poza tym, choć kocham ludzi, to muszę przyznać, że wśród studentów jest tyle buców, że naprawdę trafienie na kogoś wartego poznania graniczy z cudem.

Gdy liczę godziny, które spędziłem przez ostatnie 5 lat na imprezowaniu, łapię się za głowę. Najlepsze lata życia spędziłem na robieniu niczego. Miałem tyle ambicji, planów, które okazały się tylko mrzonkami. Właśnie dlatego, że wolałem 'poznawanie nowych ludzi'. Skuteczne to było lekarstwo na świadomość, że każde pojedyncze zamierzenie i plan wiąże się z wysiłkiem, pracą. To była doskonała wymówka, żeby tego wysiłku nie podejmować. Żeby być jednym ze studentów, którzy po prostu studiują i chleją.

Dzisiaj po ok. miesięcznej przerwie od imprezek poszedłem do pubu, żeby się przekonać, że mam rację. I faktycznie - niczego, naprawdę niczego się nie nauczyłem, niczego nie zyskałem. Straciłem pieniądze, zmęczyłem struny głosowe, zmarnowałem czas.

Teraz siedzę i piję herbatę. Mam ochotę pisać. I piszę. Tylko trochę już na to za późno.

Sted

niedziela, 17 stycznia 2010

Intelektualista w służbie państwa

"Rozumiemy, dlaczego państwo potrzebuje intelektualistów. Ale do czego intelektualiści potrzebują państwa? Mówiąc bez ogródek, los intelektualisty na wolnym rynku jest niepewny. [...] jest zależny od preferencji i wyborów czynionych przez miliony swoich współobywateli. Charakterystyczną zaś cechą tych obywateli jest niewielkie zazwyczaj zainteresowanie sprawami intelektu. Tymczasem państwo chętnie oferuje intelektualistom ciepłą, bezpieczną i stałą posadę w swoim aparacie, pewny dochód oraz splendor prestiżu."

Tak pisał Murray N. Rothbard w swoim "Manifeście libertariańskim", stawiając tezę, że państwo i intelektualiści żyją w symbiozie: pierwsze zapewnia drugim byt, a drudzy pierwszemu - uzasadnienie, czyli tak zwaną, by użyć trudniejszego języka, legitymację. Widać też wyraźnie, że dla Rothbarda słowo intelektualista oznacza tego uczonego, który żyje na garnuszku państwa.

Zastanówmy się, czy w tym, co napisał ten amerykański anarchokapitalista nie ma choć odrobiny racji. Faktycznie, ze świecą szukać wśród wykładowców polskich uniwersytetów krytyków państwa jako takiego. Owszem, popularne jest krytyczne nastawienie wobec kolejnych ekip, ale aparat, którym się posługują pozostaje zazwyczaj nietknięty. Można krytykować Lecha Kaczyńskiego, ale na krytykę samej instytucji reprezentowanej przez niego miejsca nie ma. Znaczy to, że nie jest przynajmniej tak źle, jak w XVIII-wiecznych Prusach, gdy niejaki Hegel działał na polecenie konkretnego władcy, starając się w niezwykle zawiły sposób uzasadnić jego absolutystyczne dążenia.

Intelektualiści, co znamienne, bardzo często - wbrew swoim antytotalitarnym przekonaniom - opowiadają się za poszerzeniem uprawnień państwa w różnych dziedzinach.

Ze współczesnych przykładów: głośno ostatnio o parytetach. Ich zwolenniczką jest m.in. (jeśli się nie mylę) prof. Magdalena Środa z mojego instytutu. Propozycje opierają się na pomyśle, by każdy instytucjonalny pretendent (partia) do udziału w życiu politycznym (rządzeniu) MUSIAŁ uzwględniać na swoich listach wyborczych 50-procentowy parytet kobiet. Oczywiście, wszystko w imię sprawiedliwości społecznej. Owa sprawiedliwość społeczna jest jednak w jawnym konflikcie z wolnością, która domaga się, by władze partii miały dowolność w ustalaniu list wyborczych. Bo co np., jeśli partia zwie się libertariańską, dąży do ograniczenia państwa i ma problemy ze znalezieniem wystarczającej liczby kobiet, wyznających podobne ideały? Ma zrezygnować z wyborów, czy dobrać na chybił trafił jakieś karierowiczki? Nawet, gdyby udało się znaleźć potrzebne kobiety, to kto powiedział, że to implikuje obowiązek umieszczania ich na listach? Przecież mimo właściwych poglądów, mogą posiadać wredny charakter i nie będą umieć pokojowo współpracować. Istnieje jeszcze miliard innych ważnych w takich sytuacjach kryteriów (które w równym stopniu dotyczą także mężczyzn). Człowiek jest wolny od prawa, które patrzy na niego przez pryzmat płci. A przynajmniej powinien być wolny od takiego prawa.

Inny przykład: mamy kryzys finansowy i gospodarczy, który został wywołany przez szkodliwą interwencyjną działalność państwa. Intelektualiści nie chcą jednak przyjąć tego do wiadomości i proponują zwiększenie udziału państwa w życiu gospodarczym. Tacy niejednokrotnie wpływowi ludzie są najczęściej ekonomicznymi ignorantami. Spotkałem się z interwencjonistycznie nastawionym wykładowcą, który twierdził np., że "prawo podaży i popytu nie ma charakteru uniwersalnego i powstało w konkretnym czasie historycznym wraz z wyłonieniem się struktur politycznych". Prawo podaży i popytu jednak istniało od momentu, gdy pierwsi ludzie zaczęli dzielić się dobrami, albo gdy rozpoczął się barter. Czyli od początku ludzkości. I nie zostało wymyślone, a po prostu jest naturalną cechą ludzkiej rzeczywistości. Próby jego nieuwzględniania (np. gospodarki socjalistyczne) podobny miały efekt do prób nieuwzględniania prawa grawitacji przez kogoś, kto sądzi, że skacząc spontanicznie z 15. piętra zamiast spaść i zabić się, wzleci.

Intelektualiści mają olbrzymi wpływ na społeczeństwo. Wynika on z obskuranckiej nowomowy, którą się posługują, by skomplikować proste w rzeczywistości kwestie. Tj. by pokazać nam, zwykłym ludziom, którzy żyją z tego, co uda im się wyprodukować, a nie wyżebrać, że jesteśmy zbyt głupi, by zrozumieć różne skomplikowane mechanizmy rządzące państwem. Gorzej, że studenci, w którzy żyłach często płynie buntownicza krew, są przez nich urabiani, a ich bunt cynicznie wykorzystywany. Stąd popularność wśród studentów antykapitalistycznych poglądów, albo źle pojętej ekologii, której postulaty są per se propaństwowe.

Tracimy w ten sposób olbrzymi potencjał i mnóstwo energii, które możnaby wykorzystać produktywnie. Ale o tym, że państwo wychowuje sobie kolejne pokolenia "służących" pisał już Herbert Spencer w swojej klasycznej książeczce "Jednostka wobec państwa".

Ja piszę to wszystko po to, byście uświadomili sobie, jak często tytuł "prof. "służy do skutecznego głoszenia nieprawdy, czyli tego, czego po profesorze społeczeństwo się z reguły nie spodziewa.

Sted


poniedziałek, 4 stycznia 2010

Nowy blog!!!

Pod adresem szkrabong.blogspot.com znajdziecie nowy blog. Brata Zazajany, na którym Kidriv ze Stedem będą epatować nieudolnością językową, publikując swoje próby poetycko-prozatorskie. Wyłącznie dla desperatów!

Reaktywacja

Po miliardzie albo i dwóch miliardach lat niepisania, postanowiłem wskrzesić Zazajanę. Nie będę tego uzasadniał, więc to tyle tytułem wstępu.

Tytuł zaś wpisu ma jednak szersze znaczenie. Reaktywacja to ważna kwestia w życiu każdego z nas, powiedziałby ksiądz w kościele. Chodzi o zmartwychwstanie z życiowej niemocy, zastoju, czyli marazmu*. Kiedy do niego dochodzi, czyimi siłami się ono odbywa? Ano własnymi i tylko własnymi i tylko po uświadomieniu sobie, że w owym marazmie faktycznie tkwimy.

A nie jest to łatwe, moi drodzy. Powiedziałbym, że jest to mniej więcej tak samo trudne jak niestrzelenie gola polskiej reprezentacji w piłce nożnej. Bo np. ja mógłbym założyć, że wszystko jest w najlepszym porządku. Życie układa się w końcu całkiem sensownie: jest praca, z dużym prawdopodobieństwem skończę studia. Problem w tym, że tzw. młodzieńcze ideały, aspiracje i ambicje są w aktualnej sytuacji odległą przeszłością. Jakkolwiekby to nie brzmiało (a brzmi jak banał...) człowiek poddając się codziennej rutynie i realizując standardowy schemat życia, zapomina o swoich marzeniach.

W chwili, gdy sobie uświadomimy, że zapomnieliśmy o nich, mamy dwie drogi: a) pogodzić się z tym i b) zmienić to. Wariant (b) wymaga nie lada wysiłku. Trzeba przecież pomyśleć, tzn. zdobyć się na refleksję, która sprecyzowałaby sposób realizacji zapomnianych zamierzeń i celów. Najprawdopodobniej będzie ona wiodła do zmiany stylu życia. Tj. do poświęceń. Chodzi przede wszystkim o dyscyplinę i czas. Dużo dodatkowego czasu spędzonego na ciężkiej pracy. Wtedy droga do tzw. sławy i pieniędzy jest prosta. Ale, ale...

Gdyby każdy miał dar realizowania tego, co sobie w chwili refleksji postanowił, żylibyśmy w społeczeństwie ludzi wielkich. Żyjemy zaś w społeczeństwie przeciętniaków. Co z tego wynika? Że albo ludzie nie myślą, albo nie potrafią przekuwać myśli na działanie. I tu jest główna myśl tego krótkiego wpisu: jeśli ktoś jest w stanie tego dokonać, należy do elity. Ma zadatki nie tylko na człowieka woli, ale nawet na geniusza. Bo skądinąd wiadomo, że najcenniejszym składnikiem geniuszu jest właśnie silna wola, narzucająca jednostce konkretne cele i rygorystyczną dyscyplinę ich realizacji.

Jeśli chodzi o mnie, Steda, to dotychczas niestety rozwijałem tak naprawdę wyłącznie sferę teorii i refleksji. Brakowało mi woli. I to zamierzam zmienić. O taką reaktywację mi chodzi. "Re" bo przecież zdarzało mi się już kiedyś działać odważniej, bardziej zdecydowanie i konsekwentnie.

*poeci często mnożą synonimy, dlatego ich śladem dorzuciłem ten marazm