piątek, 27 lutego 2009

Muzyka polityczna

You [America] brought us the a-bomb in so many ways
Endorsed by God and The Book
So God loves a war monger?
Hey Mr. Blix: forget Iraq and the time it took
'Cause I know just where to look


Powyższe słowa padają w utworze zatytułowanym "America" autorstwa szwedzkiego zespołu Pain of Salvation, który skądinąd bardzo lubię. Utwór w warstwie tekstowej to w zasadzie felieton, krytykujący poczynania USA. Poezji tam nie uświadczysz. Podobnie ideologicznie nieobojętnych tekstów wyzbytych jakiegokolwiek liryzmu można znaleźć całe mnóstwo. Teraz przychodzi mi do głowy Porcupine Tree, który na płycie "Fear of a blank planet" niemal w każdym kawałku krytykuje konsumpcjonizm i zajmuje się modnym ostatnio problemem globalnego ocieplenia oraz album "Monday Morning Apocalypse" Evergrey'a, będący rozbudowaną krytyka kultury korporacyjnej. Polityczne zaangażowanie muzyki popularnej nie jest zjawiskiem nowym. Np. Frank Zappa, znany lewak i świetny kompozytor, umieszczał w swoich tekstach krytyczne uwagi skierowane do Partii Republikańskiej i jej frontmenów pokroju Ronalda Reagana. Nie muszę też chyba nikomu przypominać kazusu grupy Sex Pistols. Na naszym podwórku prym w muzycznym politykowaniu wiedzie oczywiście Kazik i Maleńczuk.
Wszystko dobrze. Każdy ma prawo do poglądów i może je wyrażać nawet w swojej muzyce.
Szkoda tylko, że większość z tych politycznych uwag w piosenkach to przekaz lewicowy i w dodatku – co najgorsze – podany w niezwykle naiwnej i intelektualnie kiepskiej formie. Z wymienionych wyżej artystów broni się Kazik (nb. jedyny prawicowiec w tym gronie), a reszta? Zwłaszcza zagraniczni muzycy biją szczyty tekstowej pretensjonalności, wciąż psiocząc na Amerykę, albo walcząc z afrykańskim głodem i wyśpiewując szumne deklaracje współczucia. Może są wrażliwi, kto wie. Z całą pewnością są głupi, a to odbiera przyjemność z odbioru ich muzyki. Póki nie wiem, kto skomponował utwór, kto jest odpowiedzialny za melodię i co znaczą słowa, jestem szczęśliwy. Gdy nagle staje mi przed oczami nieokrzesany burak, który sądzi, że jest wielkim prorokiem i zmieni świat, sytuacja ulega zmianie.
Nie chodzi mi o to, by odpolitycznić muzykę. Ja mógłbym słuchać nawet czerwonego rzężenia, gdyby objawiało przynajmniej oznaki polotu i inteligencji. Nie mogę po prostu ścierpieć, że na polityczne poglądy w muzyce silą się jej najwięksi idioci. Którzy, nie przeczę, są często jednocześnie genialnymi muzykami.
Nie wiem, może to tylko mój problem. Pewnie nie mają go ci, którzy potrafią skupić się na samej muzyce, słowa traktując jedynie jako dodatek. Ja sam, nawet gdybym poszedł w ich ślady, nie potrafiłbym zaakceptować stanu rzeczy, który nakreśliłem.
Odrobina kwasu całe ciasto zakwasza.
Sted

poniedziałek, 23 lutego 2009

Idzie nowe, czyli dlaczego będzie lepiej

W obliczu faktu, że nasz blog to dotąd istna narzekalnia, postanowiłem przynajmniej jednorazowo zmienić ton wpisu. Tym razem będzie nadzwyczaj wesoło, bo przecież jest się z czego cieszyć.

Optymizmem napawa przede wszystkim polityka. O, tak! Nic mnie tak nie uszczęśliwia, jak poseł Palikot i jego fenomenalna zdolność do nicnierobienia i bycia na ustach wszystkich. Nic nie wywołuje na moich ustach tak szerokiego uśmiechu, jak kolejna szumna deklaracja Waldemara Pawlaka, naszego 'Pomysłowego Dobromira", że to właśnie on wie, jak wygrać walkę z kryzysem. Przede wszystkim jednak cieszy mnie całokształt, czyli to, dokąd zmierzamy. A zmierzamy w stronę Europejskiej Unii! Ona - tego jestem pewien - rozwiąże za nas wszystkie problemy. Powinniśmy zgodnie z radą udzieloną w jednej z piosenek, być wdzięczni politykom, że "wprowadzą nas do Europy". Niektórzy Polacy już w niej są. Np. europosłowie. Całymi dniami o chlebie i wodzie debatują nad tym, jakby tu (za nasze pieniądze) nas jeszcze bardziej uszczęśliwić. Boję się, że nie wytrzymam tego ataku eudajmonii. Zwłaszcza, gdy pomyślę o tych życiodajnych ustawach, uchwałach i rozporządzeniach, które zamierzają przegłosować. (Robią to tak szybko, że często ów pośpiech przeszkadza im w naciśnięciu właściwego guzika. Więc tylko dobrą wiarą i pośpiechem, a nie niecnymi zamiarami, można tłumaczyć te niewypały, które nam od czasu do czasu podrzucają).

Ale świetlana przyszłość czeka nas nie tylko w polityce.

W muzyce także. Ot, niedawno wspaniały polski zespół o wdzięcznej nazwie "Coma", wydał hiperfajną płytę. Przestrzenie, które zarysowuje jej napuszona liryka są tak przytłaczająco obszerne, że zmieszczą każdą treść. Toteż nie rozumiem narzekań tych, co tę pojemność nazywają grafomanią. To muzyka natchniona przez ducha, nie przymierzając, Fryderyka Nietzschego. Podobnie, jak natchnione są żarty autorów pełnometrażowej wersji "Włatców móch", wspaniałego polskiego serialu animowanego, który punktuje bezbłędnie aktualne kwestie społeczne (np. potrzebę uregulowania stausu prawnego zombie). W takie uderza też współczesny teatr, zajmujący się cieknącym dachem w kamienicy przy Benedyktyńskiej, lustracją, Szekspirem, który był prawdopodobnie kobietą, i homosiami. Wszystko, jako się rzekło, zmierza w kierunku zmiany. I ta "Change" - jak elokwentnie mawia Barack Obama, zapewne będzie z korzyścią dla nas wszystkich.

Pierwsze efekty widać już w sporcie: mamy naszego Roberta Kubicę, który jest najlepszym kierowcą w F1, mimo że jednak nim nie jest, mamy Adama Małysza, który swoje już osiągnął, ale komentatorzy sportowi, reklamodawcy i telewizje zapewniają, że osiągnie jeszcze więcej i zaciekle transmitują zawody pucharu świata w skokach na nartach na odległość. Zapewne realizując przy tym ustawowo zapisaną misję, krzewiąc ideały zdrowia i ciężkiej pracy. Jakby tego było mało, Leo Beenhakker już prawie nauczył grać polskich piłkarzy, a Hanna Gronkiewicz-Waltz wybudowała drugą nitkę metra na Euro 2012.

Jeśli komuś nie wystarczy przykładów tego, jak świetnie nam się powodzi, proszę o odwiedzenie serwisów rządowych, strony Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, redakcji Gazety Wyborczej albo Biura Informacji Europejskiej. Jeśli nadal będzie wątpił i sądził, że nie jest tak, jak mu się mówi, zapraszam na nasz blog.

Sted


niedziela, 22 lutego 2009

Leniwe dranie kontra muzyka

www.dunajam.net - wejdźcie, proszę i poczytajcie. Dam Wam chwilę...

Ok. Sprawa jest prosta, momentami romantyczna. Kilkunastu zapaleńców rusza w pierwszy weekend czerwca na Sardynię, by uwalniać swoją muzykę na wolnym powietrzu. Celują w zachody słońca, ruiny jakiejś świątyni, środek lasu, plaże (też w środku, ale dnia). To, nawiasem mówiąc, ten wątek romantyczny. Ludzie zjeżdżają się nie tylko z Włoch, ostatnio pojawiła się nawet para z mlekiem i miodem płynącego USA. Generalnie grupa jest otwarta, choć nieliczna. Każdy ma swój udział i wszyscy się świetnie bawią.

To we Włoszech. Teraz Ameryka. Będzie bez linków tym razem. Nie do końca wiadomo bowiem, jak to dokładnie w tej Ameryce się dzieje, ale prawda jest taka, że mało kto ma tyle chęci, co mieszkańcy tego kraju. Znani są fani, którzy z nieukrywanym uwielbieniem przemierzają wszystkie stany w ślad za ulubionym lokalnym zespołem. Same sceny lokalne wbrew pozorom także kwitną. Wystarczy sięgnąć do jakiejkolwiek biografii artystów, żeby naczytać się o tego typu 'wspólnotach'.

Lecimy teraz do Polski.


W Polsce cicho jak makiem zasiał. Główny nurt biznesowy w muzyce działa w sposób wręcz niesmaczny. Nie należy jednak na to psioczyć, przecież nie jesteśmy w tym przypadku odosobnieni. Odosobnieni jesteśmy z racji nieznania słowa 'lokalna scena muzyczna'. Czym powinna być nienagannie (prężnie) działająca lokalna scena muzyczna? Powinna być grupą zespołów, które swymi działaniami artystycznymi będą dążyły do jak największego rozprzestrzenienia swojej twórczości. Tymczasem w Polsce takie rzeczy istnieją tylko w internecie. Ciągle powstają organizacje zrzeszające zespoły różnych gatunków muzycznych, ale zazwyczaj na dobrych chęciach się kończy. Prawda jest taka, że niełatwo na takim lokalnym biznesie zarobić, więc mamy tylko dobroduszne klepanie po ramieniu.

Pytanie brzmi jednak: czy to nieudolność "polactwa" nie pozwala rozwinąć skrzydeł w takiej postaci, o jaką mi chodzi? Oczywiście, że nie jest to tylko nieudolność. Ta zapewne ma swój udział, ale przed nią, na pierwszym miejscu, stoi mentalność, którą streszcza stwierdzenie 'to się NA PEWNO nie uda'. Co się nie może udać wedle tych malkontentów? Niemal wszystko. Od wyprodukowania demówki, poprzez organizację konkretnego koncertu, a na założeniu stowarzyszenia promującego lokalne zespoły kończąc. Do defetystycznego nastawienia dochodzi jeszcze lenistwo, zdaje się, wrodzone u Polaków. Jedną sprawą jest fakt, że muzyki jest zbyt dużo, żeby przyciągała tak mocno jak, powiedzmy, jeszcze dwadzieścia lat temu. Co więcej, ludziom nie chce się po prostu ruszyć się na drugi koniec swojej ulicy, żeby zobaczyć koncert dobrego zespołu. A jak ktoś już się ruszy, to zacznie wybrzydać, bo przecież poświęci lenistwo wrodzone na rzecz wyjścia z domu, a to nie lada wyczyn. Zaczyna więc od narzekania na cenę biletu, obsługę baru... Ach, poświęcenie dla wyższych idei odchodzi coraz gwałtowniej do lamusa.

I jak w takim natłoku biadolenia i lenienia się można dokonać czegoś wartościowego? Gdzie jest sens takich działań? Sens zaczyna się i kończy na starym postulacie - 'sztuka dla sztuki'. A że dobrej sztuki nigdy za mało, a pseudosztuki zawsze za dużo, to trzeba działać.

Kidriv

[Tak, ja z Kidrivem na przykład na tym blogu na wszystko narzekamy. - dop. Sted]







sobota, 21 lutego 2009

Mdła demokracja

Ten cudny ustrój, w jakim przyszło nam egzystować, nie ma podobno sobie równych. Ja tego nie wiem, być może i nie ma. Nie jestem politologiem. Wiem jednak jedno. Nihilizm tego ustroju sprawia, że jest on dla mnie nie do przełknięcia. Przezeń demokracja jest nie tylko niestrawna, lecz powoduje także raka i choroby serca.

Na czym polega ów nihilizm? Rozejrzyjcie się tylko dokoła. Każdy ma jakieś poglądy, prawda? A to prawe, a to lewe, a to jeszcze (te najgorsze) centrowe. I co z tego, że ludzie mają te poglądy, wynika? Nic. Kompletne zero. Żadnej zmiany, a tylko delikatne lawirowanie w obrębie tych samych rozwiązań. Tak jest w każdej dziedzinie. Nikogo nie stać ani na zdecydowany krok w przód, ani w tył. Oni wszyscy sobie po prostu dyskutują o tym, jakby to było, gdyby taki krok został wykonany, ale w głębi duszy i tak wiedzą, że nie zostanie. W istocie - oni tego po prostu nie chcą. Dobrze im tak, jak jest. Czyli szaro.

To jest zawsze jakieś zajęcie, jakiś sposób na życie. Tworzę sobie pewien światopoglądowy profil - najlepiej w bardzo wyraźnej opozycji do innych - i już się z niego nie wyłamuję, bronię w każdej dyskusji. To samo robią moi adwersarze.
Jedni drugim psują krew, nawet czasem puszczają im nerwy, padają argumenty ad personam, ale i tak wszyscy tkwią w cichym konsensusie, że nic ostatecznie nie ulegnie zmianie. W gruncie rzeczy na poziomie działania panuje zgoda, do której nikt nie chce się przyznać. A na imię jej: zaniechanie.

Mała stabilizacja. Niemal tak, jak za PRL-u. Każdy chce przecież jakoś żyć prywatnie i jednocześnie istnieć - publicznie. Z jednej strony musi być chleb, z drugiej uznanie. Uzyskać oba można jedynie dzięki konformizmowi. Nawet jeśli zgrywa się rewolucjonistę.

Pewnie dobrze byłoby powyższe tezy poprzeć przykładami. Ale po co? Rzecz można ująć w prosty sposób: tak jest wszędzie. W polityce, dwie wiadome partie w swoich działaniach są zatrważająco podobne, tymczasem ich programy różnią się jakby pochodziły z innych wymiarów. W Kościele Katolickim: spory o in vitro, aborcję etc. prowadzone są z niezwykłą zaciekłością. Ale gdy przychodzi do wyciągnięcia konsekwencji ze swoich stanowisk, np. domagania się całkowitego zakazu aborcji (z wyjątkiem zagrożenia życia matki), to wchodzi tzw. 'polityczny realizm' i zasada mniejszego zła. Przecież - jak tłumaczą katoliccy działacze - warunki nie pozwalają na więcej.

Warunki nie pozwalają. Na nic. Owszem, mam co do ust włożyć i istnieję publicznie, ale to takie mdłe, niezjadliwe. Nieskazitelnie niezmienne, do niczego nieprowadzące. Puste.

Wasz Sted




czwartek, 19 lutego 2009

A ja na to - dowidzenia

Jakże łatwo wypełnić swój mózg informacjami. Zdaje się być on nieskończenie pojemnym kubłem na śmieci, a jedynym śmieciarzem w okolicy może być tylko Rozum. Żyjąc na tym padole, odnoszę coraz częściej smutne wrażenie, że jeden Rozum nie jest przeznaczony dla jednej, ale dla kilku, jeśli nie kilkunastu osób. I na dodatek tylko niektórym chętnie i często wywozi śmieci z mózgu. Nie jestem w stanie postawić się w sytuacji tych przez niego zaniedbywanych. Jestem bowiem przekonany, że śmieciarz Rozum, jeśli niekoniecznie mnie lubi, to na pewno nie jestem mu obojętny. Być może dlatego, że napotyka wzajemność.

Do czego jednak zmierzam? Ano do tego, że dziś mój mózg został zaatakowany niewyobrażalną wręcz ilością nieczystości. Przykład pierwszy z brzegu:
92-letnia Chinka przez 60 lat trzymała w swoim brzuchu martwy płód. Innymi słowy 60 lat była w ciąży. Dowidzenia. Przykład drugi z brzegu: restauracja Burger King podarowała Kamilowi Durczokowi w zamian za 'rzucanie mięsem' dożywotni kupon na darmowe kanapki. Dowidzenia. Z innej beczki: znana piosenkarka pobita. W ramach solidarności motłoch zaczyna kupować jej ostatnią płytę, w związku z czym sprzedaż wzrasta o 30%. (nawiasem mówiąc, kompletnie niezrozumiała dla mnie solidarność, ale kto tu mówi o rozumieniu?). Lećmy dalej, bo to dobra zabawa (choć niezdrowa). Co dziewiąta studentka uprawia tzw. sponsoring! 75% kobiet wstydzi się lub brzydzi seksu oralnego! Każdy może ukraść noworodka ze szpitala! Pan Błażej chce pozwać do sądu kosmitów! Wykrochmal sobie biust! Itp.! Itd.! Etc.!

To tylko wierzchołek wysypiska śmieci, jakie goszczą na pierwszych stronach gazet, zarówno tych online jak i offline. Ale gdzie tam! Nie tylko gazet. Gazety to w tym wypadku (jeśli podążamy za metaforami) jedynie śmieciarki, przewożące śmierdzące pozostałości na inne wysypiska. Chciałoby się krzyknąć: 'O, nie! Dowidzenia!' I sam ten krzyk jest już wyrazem dystansu do przyswajanych bzdur. 'Dowidzenia' jest podsycane działalnością Rozumu, który równie dobrze, jak człowiek zdystansowany do świata (a więc wyrażający chęć współpracy z Rozumem), z miłą chęcią pozbyłby się takiej ilości pierdół. Tu pojawia się jednak problem, gdyż śmieci rozkładają się niesamowicie długo, zarówno w mózgu, jak i na zewnątrz. Mało tego, zagnieżdżają się w nim i nie ustępują miejsca wartościowym informacjom, które z kolei brzydzą się dzielić jedno legowisko z taką padliną. Ktoś się dziwi? Nie ma kto się dziwić, gdyż zdziwienie to wstęp do myślenia. Tymczasem kto ma myśleć, jeśli wszyscy zmieniają się w śmieciary?

PS Temat to na długie rozważania, przykłady być może podałem liche, aczkolwiek jest to pozostałość zaledwie po dniu dzisiejszym. Jest to jednocześnie tylko pewna część nawału bzdur, o które dziś zdarzyło mi się obijać. Nie polecam w większej ilości. Jeśli ktoś uprawia taki masochizm - szczerze współczuję i nie pozdrawiam. Dowidzenia.

Kidens (vel. Kidriv)

środa, 18 lutego 2009

Uroki karaoke

Kiedyś dziwiło mnie, skąd się w cyganerii dziewiętnastowiecznej Warszawy brało tak wielkie umiłowanie tego, co ludowe. Zmorski, Dziekoński i wielu wielu innych bratało się z ludem, pisało dla ludu, walczyło o lud. Można powiedzieć, że tego rodzaju 'ludolubna' postawa była mi nie tylko obca, lecz wywoływała nawet swego rodzaju wstręt: "Jak to? Z chamami, prostakami się zadawać? Ja, yntelygent? Za żadne skarby." Zapomniałem najwyraźniej, że ja też jestem ze wsi. Tam się wychowałem. I kiedyś słoma z butów musiała mi wyjść.

Stało się to dzięki fenomenowi karaoke.

Ta prosta formuła zabawy, polegająca na wspólnym piciu i śpiewaniu do podkładu muzycznego, to naturalna kontynuacja wiejskich hulanek. Wystarczy przejść się na karaoke do Kubu Medyków, by stwierdzić, że w okolicach godz. 23.00 dochodzi do głosu instynkt ludyczny i do śpiewu dołącza szaleńczy taniec zgrabnych damskich tyłeczków między i na stołach. Wreszcie można zrzucić intelektualny balast i oddać się rozmowie z głupiutkimi, ale sympatycznymi studentkami pielęgniarstwa, psychologii na APS-ie albo hotelarstwa. Zupełnie nie przeszkadza to, że poziom rozmowy sięga klepiska w stodole. Ważne, że są ładne, pełne życia i mają poczucie rytmu. Nie zawsze są co prawda gustownie ubrane, z reguły gryzące się kolory aż biją po oczach, ale... można się przyzwyczaić. No i muzyka. Wszystkie style: od metalu po disco polo. Prym wśród najpopularniejszych wykonawców wiedzie swojski Dżem i jego "Whisky", ale ludzie się nie ograniczają: Doda, Bon Jovi... Piosenki zaśpiewane, wyryczane, wykrzyczane. Dominuje barwny eklektyzm. Estetyczne cudo.

Przyznaję - nie ma w moim uczestniczeniu w karaoke żadnej wyższej myśli, czy przesłania poza wyrażonym implicite protestem. Przeciwko rozgadanej, inteligentnej młodzieży która kisi we własnym sosie, podniecona, ogólnie rzecz biorąc, pseudosztuką i pseudoideami. Młodzieży, która się lansuje swoim rzekomym nonkonformizmem i namiętnie słucha elektro. To mnie łączy z kiedysiejszą cyganerią: protest przeciwko żałosnym trendom i zwyczajom.

Ponadto lubię śpiewać i tańczyć, co tylko potęguje uroki karaoke.

Wasz Sted

poniedziałek, 16 lutego 2009

Tańczyć o architekturze, krzyczeć o literaturze

9 lutego minęła kolejna rocznica śmierci Fiodora Dostojewskiego. Sprawa to w dzisiejszych czasach wręcz nieistotna. Kogóż obchodzi los byłego skazańca, hazardzisty w dodatku? Człowieka, co swoje pisarstwo oglądał przez pryzmat długów, które należało spłacić wierzycielom? Co monarchii pragnął, co Mateczkę Rosję na piedestał wznosił jako władcę zjednoczonych państw słowiańskich? Tego rodzaju poglądy nie przechodzą dziś gładko, nie podziaela ich tzw. szary człowiek, ponoć składnik tak zwanej Opinii Publicznej. W trakcie dyskusji przegrywają z upartymi spojrzeniami demokratów, ludzi porządnych i nieskalanych sądowymi wyrokami. Dostojewski więc jako człowiek zwyczajnie się nie obroni.

Jako pisarz zaś broni się doskonale, z prostego powodu: nigdy nie czyni ze swojego życia, czy poglądów głównego tematu swoich powieści. Oto i ważna przyczyna jego sukcesu. Oto również przyczyna porażki współczesnej literatury, która obarczyła się (zupełnie niepotrzebnie, nawiasem mówiąc) zadaniem ścisłego łączenia faktów z pisaniem. Nie żadne tła historyczne, czy mgliste wspominki o współczesnych akcji wydarzeniach. Na pierwszym miejscu najlepiej postawić autobiografię, życie twórcy - Pana Literata. Zazwyczaj, niestety, jest ono dosyć ubogie, co owocuje ładnie wydaną setką stron maszynopisu (zapakowaną dla niepoznaki w szerokie marginesy, a i czcionkę odpowiednią, co daje już min. dwa razy więcej objętości). Jeśli zaś sam Pan Literat nie wyczuwa nic szczególnego w swoim bytowaniu, bardzo chętnie podrasuje swoje dziełko o kilka współczesnych pseudo faux-pas. Pseudo, gdyż nie od dziś wiadomo, że wszyscy karmią się skandalami. Faux-pas, bo chociaż literatura mogłaby się uwolnić od takich zapchajdziur. Kontrowersyjność sprzedaje się najlepiej, więc należy pozbyć się tzw. języka literackiego. Najlepiej uruchomić dyktafon na cały dzień i potem przelewać wszystko co się nagrało na papier. Cud życia wprowadza jednak specyficzny poziom abstrakcji codziennych wypowiedzi i na papierze brzmią już bezsensownie (ważne - nie mylić abstrakcji z bezsensem!). Do tego naprędce wymyślona fabuła i nakreślona (właściwie naszkicowana 'sympatycznym atramentem') - z zasady właściwie nieistotna. Z powodów wiadomych nie ma już dla niej wiele miejsca. I jest! Zrobione! Jeszcze tylko otrzeć pot z czoła i już można biec na spotkanko z fanami w miejscowej bibliotece i krzyczeć, że 'ta książka porusza ważne problemy współczesnego świata i jednocześnie jest na nie lekarstwem!'


Czym więc różni się sukces i przetrwanie Dostojewskiego-Artysty od sukcesu Pana Literata? Podejściem do spraw podstawowych. Dostojewski pisał nieraz wręcz przez przypadek, czyli w wyniku materialnych problemów. Nie prosił się o sukcesy, stawiał jedynie wysoką poprzeczkę o nazwie - 'dobra książka'. Pan Literat zaś zakłada i sukces, i kontrowersję, i te 'fakty' nieszczęsne. Fakty, które sprowadzają jakość powieści do pseudointelektualnej broszurki na poziomie rozwydrzonego studenta. W efekcie mamy upadek literatury przez duże L, dowidzenia.

Pytanie, dlaczego nikt o tym nie krzyczy...?

Kidriv

niedziela, 15 lutego 2009

Kapela zawodzi, czyli wpis inauguracyjny



Żyjemy w czasach, gdy przyzwoity człek – taki ja na przykład – to, nie przymierzając, chodzący czajnik. Bez przerwy coś się w nim gotuje. Ostatnio na przykład zawrzała we mnie krew, gdy w jakimś programie telewizyjnym, którego nazwa rodzi handlowe skojarzenia, zobaczyłem niejakiego Kapelę Jasia. Opowiadał miłej Pani prowadzącej o swojej najnowszej książce (bo to pisarz jest), którą zatytułował diablo skandalicznie, jak przystało na młodego kontestatora: „Stosunek seksualny nie istnieje”. Mocne słowa. Okazało się, że fabuła książki charakteryzuje się kompletnym brakiem akcji, czyli w zasadzie nie jest fabułą. „SSNI” czyta się nie po to, by prześledzić jakąś historię, a po to, by poddać się prowokacji. Jakże wysublimowanej. Oto Kapela, niby trefniś, a jednak poważny krytyk rzeczywistości, wyznaje, parafrazując wieszcza, że masturbacja to jego ojczyzna i że nawet samo pisanie jest jak masturbacja. W związku z tym oburzającym twierdzeniem Pani redaktor zapytała, czy było mu dobrze, gdy pisał książkę, ale biedaczyna nie od razu załapał, o co jej chodzi. Ostatecznie jednak powiedział, że tak: było mu dobrze.

To miło. Naprawdę bardzo miło, że było mu dobrze. Powiedzcie mi tylko, co sprawia, że
ktoś wydaje pieniądze (tutaj chyba Krytyka Polityczna), żeby opublikować książkę, której jedyną zaletą jest autoerotyczna przyjemność jej twórcy? Co sprawia, że pomysł (na który wpadają jedynie dojrzewający chłopcy w podstawówce), by wstawiać brzydkie słowa w wiersze, których polonistka kazała im się nauczyć na pamięć, jest awansowany do rangi literatury? Co sprawia, że człowiek, którego kariera rozpoczęła się na slamach (takich wieczorkach, co to czyta się swoje poezje egzaltowanym panienkom z polonistyki, które albo biją brawo albo szydzą), zdobywa salony, zapraszany jest do telewizji, a jego, pożal się Boże, książka umieszczona jest na głównej wystawie w Trafficu?

Talent?

Nie, chujowizna naszego współczesnego świata, który zajada takie humbugi, jakby to były jakieś pieprzone krewetki. I ja. Niestety, przyznaję: ja także jestem źródłem popularności Jasia Kapeli i jego pochodnych. Bo o nich mówię, bo się na nich oburzam, bo ich krytykuję. A najlepszym wyjściem, byłoby zastosowanie tutaj sowieckiego zwyczaju spuszczenia tzw. „zasłony milczenia”. Jednak to wymaga współdziałania przyzwoitych ludzi i ramię w ramię nie mówienia o bzdurze, ignorowania jej, traktowania jak powietrze. Czy to możliwe?

Wątpię. Bóg stworzył nas tak, że gdy coś się w nas gotuje, to – jak zresztą w przypadku każdego porządnego czajnika – świszczymy i gwiżdżemy, krzyczymy i wrzeszczymy. I choć tak zapewne jest barwniej i ciekawiej, to różnej maści „Kapele” czują satysfakcję, ponieważ wydaje im się, że tańczymy dokładnie tak, jak oni nam zagrają. Wasz Sted.