poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Asymetria

Tytuł posta to spolszczenie nazwy specyficznego festiwalu, na który wybrałem się w dniach 17- 19 kwietnia tegoż roku we Wrocławiu. Wyprawa nie lada, gdyż organizatorzy zapewnili tzw. szereg atrakcji. Dla mnie najważniejszą była 30-procentowa zniżka w hostelu naprzeciwko klubu Firlej, w którym odbywały się koncerty. Przy okazji warto zwrócić uwagę na to, co się wyprawia z cenami pokoi w hostelach, czy innych noclegowniach. Standardowa cena zazwyczaj skutecznie mnie odstrasza od turystycznego wypadu do jakiegoś miasta. Jeśli bowiem okazuje się, że i hostel i hotel to w zasadzie to samo, z tym że hostel kosztuje tylko 60 zł za dobę, a hotel stówkę, to coś tu zaczyna nie grać. I trzeba zacząć szukać pokątnie tańszych spelun do przekimania. No nic, w każdym razie, ceny spania mnie przerażają. Tym bardziej w szoku byłem, jak wychodząc z dworca głównego oczom mym ukazał się transparent z napisem: "Pokoje od 27 złotych!" I to w centrum miasta. Niezłe jaja. Prawie jak z knyszą. Prawie, bo nie do końca.

Ze zniżką nocleg wyszedł nam całkiem oszczędnie, więc nadszedł czas, żeby zacząć przejmować się innymi sprawami. Bo człowiek to nigdy spokoju nie ma, zazwyczaj narzeka, paradoksalnie w celach poprawienia własnego samopoczucia. Tudzież z nudów. Niemniej - zawsze warto. Mi przypadło w udziale narzekanie na architekturę Wrocławia, którą nie bardzo umiem przełknąć. No bo jak to, mili Państwo? Widzimy obok siebie domy (i każdy pochodzi z innej bajki), zabytek na starówce, jakiś socrealistyczny syf i lśniący nowiuśki wieżowiec. "Przepych" da się wyczuć nawet w światłach dla przechodniów. Trzeba być niezgorszym matematykiem, żeby zrozumieć logikę ich zmieniania się z czerwonego na zielone. Swoją drogą zawsze zastanawiałem się, jak to jest, że ludzkość źle interpretuje sygnalizację świetlną. . . Gdy pojawia się idący ludzik, to owszem, wszyscy idą przed siebie. Kiedy zmieni się na stojącego, to w dziwny sposób wszyscy interpretują to jako przyspieszenie kroku, a nie zatrzymanie się w miejscu.

Koncerty były przaśne. Przez trzy cowieczorne wizyty w Firleju powiększyła się moja lista wad innych klubów muzycznych. Fantastyczne rozwiązanie z puszczaniem streamingu koncertu prosto z miksera w sali barowej. Człowiek nie musi stać w ukropie i duszności (a tak niestety w części wydzielonej na koncerty było), a spokojnie się przysłuchiwać popijając piwo, tuż przy barze. Aż dziw bierze, że nikt jeszcze na to nie wpadł. Stodoła jest blisko, z telebimami w innych salach. Źródło dźwięków jednak pozostaje to samo - prosto z sali koncertowej.

Ach, jaki żal, że zespoły upodobały sobie ceny własnych produktów w euro! Koszulka włoskiego Ufomammutta kosztowała ok. 60 zł. Najbardziej interesujące mnie wydawnictwo, czyli ostatni album w wersji winylowej oraz limitowanej to już cena rzędu 50 euro. Drogo, jak na płytę w opakowaniu na pizzę. W efekcie nic sobie nie zakupiłem, tylko irytowałem się niemiłosiernie, że hobby zwane muzyką to cholernie droga sprawa.

Na temat koncertów sporo napisano już tu i tam, zdjęć też już pojawiło się nie lada. Obowiązkowo jednak trzeba przyznać, że otrzymaliśmy poziom sporo ponad-polski. Pierwszy weekend koncertowy generalnie zmiażdżył uczestników. Kapel występowało w sumie dziesięć, z czego conajmniej połowa była naprawdę niesamowita. Aż dziw bierze, że coraz bardziej popularny w Polsce postmetal nie nakłania nas do grania takiej muzyki. Nie mówię o postrock'u mogwai'owskim, tylko o solidnym, metalowym przyłożeniu spod znaku Neurosis. Znów samemu trzeba będzie zapełniać niszę w polskiej branży muzycznej. ;]

Niestety, na drugim weekendzie mnie nie było, za to byłem gdzie indziej, gdzie krasnali co krok nie uświadczysz. Tak nawiasem mówiąc, niezły pomysł z tymi wrocławskimi krasnalami. Polecam na dziecęce wycieczki.

PS I nie polecam pizzerii w takich pawilonach niedaleko Firleja. Myślałem, że umrę. Chyba nawet umarłem.

Kidriv

czwartek, 23 kwietnia 2009

Kultura studencka? Nie znam.

Coś takiego, jak kultura studencka, przestało istnieć. Jedyny sens, w jakim można o niej mówić, to ten, w jakim mówi się o żywych kulturach bakterii. Studenci żyją i w pewnych miejscach występują grupowo.

Co łączy polskich studentów na niwie intelektualnej? Odpowiedzmy sobie szczerze: nic. Bo, co może łączyć bezideowego nastawionego na karierę w Goldman Sachs studenta SGH z zapijaczonym inżynierem z Polibudy? Co może łączyć gejowskiego aktywistę z filozofii UW ze studentem psychologii na SWPS? Co, oczywiście, oprócz tego, że prawdopodobnie obaj to debile? Oczywiście, że nic. Co gorsza, studentów nie łączy już ze sobą nawet piwo, bo nie mają przy nim już, o czym rozmawiać.

Nie ma ruchów studenckich, cementowanych jakąś wartą uwagi ideą. Chyba, że za ruch studencki uznamy akademickie duszpasterstwo liberalnokatolickie, towarzystwo młodych jurystów, albo grono miłośników gender. Nie ma studenckich kabaretów. Chyba, że za studencki kabaret uznamy to nieśmieszne coś, co występuje na FAMIE. Nie ma studenckich teatrów, a jeśli są, to nie ma studentów, którzy chcieliby w nich grać, a jeśli są, to oddam królestwo za kogoś, kto ma talent! Nie ma studenckich pubów. Są puby wypełnione ludźmi o mentalności z najciemniejszej Pragi. Nie ma studenckich wydarzeń, bo wydarzenia, które za takie uchodzą, to najczęściej spedalone slamy poetyckie i, pożal się Boże, juwenalia z tymi corocznymi T.Love, Hey i Lady Pank. Kultura studencka nie istnieje, a wiecie dlaczego?

Bo studia już dawno straciły status elitarnych. Dzięki realnemu socjalizmowi oczywiście. I choć za PRL-u kultura studencka kwitła, to była jedynie reakcją obronną przeciwko systemowi. Skończył się PRL, skończyła się reakcja i dowidzenia! Dla studenta PRL nawet "wódeczka" była symbolem, dla nas piwo nie może być symbolem niczego poza bezmyślnym narąbaniem się. Student PRL tworzył i jakkolwiek chujowi są teraz ludzie z Teatru Ósmego Dnia, to jednak wtedy ten teatr był czymś! I kabarety, mnóstwo kabaretów... PRL miał jeszcze tę przewagę, że nawet jeśli jakiś student pochodził z rodziny robotniczej, to była to rodzina zakorzeniona w jakiejś rzetelnej tradycji. Np. językowej. Ludzie (naprawdę!) kiedyś potrafili składnie się wypowiadać. Nawet ówczesny Felek spod budki z piwem. Dzisiejszy Felek potrafi jedynie wypełniać wnioski o zasiłek, bekać i zaczepiać przechodniów "kurwami". Ale, żeby nie było, to nie jest wina kapitalizmu (którego zresztą nie mamy), a powszechnej i darmowej edukacji. Czyli ideału socjalistów.

W sferze edukacji mieszanie wszystkiego i wszystkich jak leci to budowanie wieży babel, ale bez wychodzenia ponad parter, czyli nawet bez stylu. Ktoś wmówił ludziom, że wszyscy muszą studiować, a oni - nie wiedzieć czemu - uwierzyli. Efekt? Ponad połowa nie rozumie, co po łacinie znaczy tytuł, do jakiego dąży. Tytuł magistra. To także wina tzw. profesjonalizacji studiów, czyli studiowania wyłącznie po to, by posiadać zawód. A to coś niedopuszczalnego. Przez to, zupełnie nienadający się do tego ludzie, zbyt głupi po prostu, biorą swoje na barki 3 kierunki na raz, nie dlatego, że są ich fascynatami, ale dlatego że sądzą, że to zapewni im pracę. Z każdego są oczywiście przeciętni, ledwo zaliczają egzaminy, ale... przecież liczy się wpis w CV!

A mi przez to wszystko odechciewa się już studiować. Bo programy są nudne. Ciekawych przecież nie zrozumiałby motłoch. Bo ludzie są drętwi. Ciekawi to jedynie rodzynki. I mówię po prostu: dowidzenia!

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Nowy wspaniały świat?

Zacznijmy od pytania za 100 punktów: co łączy Aldousa Huxley'a, Georga Orwella, Kurta Wimmera (tego od "Equlibrium"), czy braci Wachowskich ("Matrix" i "V for Vendetta")? To, że są autorami antyutopii? Też, ale nie idźmy na łatwiznę. Co łączy ich przede wszystkim? Jest to przekonanie, że człowieka można przekupić wygodą. Wystarczy zapewnić odpowiednio wysoki poziom życia (lub odpowiednio silne wrażenie, że ów poziom jest wysoki), odpowiednio wysoki poziom szczęśliwości (lub wrażenie, że...), a krzyk sumienia całkowicie cichnie. Maleje potrzeba niezależności i samodecydowania. Maleje. Do zera.

Do tego, żeby scementować sukces i zabezpieczyć się przed rewolucją, trzeba wtłoczyć ludziom w żyły jakiś narkotyk. To ułatwi odczuwanie szczęścia, a przy okazji pogłębi i utrwali naszą podatność na sugestie. Narkotykiem trzeba omamić także intelekt. Najlepiej jakąś ideą. Niech to będzie poświęcenie dla społeczeństwa. O, pardon, Społeczeństwa.
Niezbędne jest także wyrugowanie pojęcia wspólnoty, a więc tym samym zaprzeczenie indywidualizmu, który żyje w symbiozie z prawdziwą wspólnotą. Przecież indywidualizm i wspólnota wzajemnie się warunkują. Wspólnota gromadzi ludzi podzielających te same wartości, w to samo wierzących. Wspólnot jest wiele. Niedopuszczalne! "Wykreślamy". Nakładamy też ścisły harmonogram zajęć, jak w obozie pracy. Luksusowym jednak, więc nikt nie zauważy podobieństwa. Regulujemy, kontrolujemy, wyznaczamy, zaznaczamy, zakazujemy i nakazujemy. Ale łagodnie, albo stwarzając pozory łagodności. Tym, którzy w nią nie wierzą, udowadniamy, jak bardzo się mylą, eksterminując ich. Po cichu. I niekoniecznie fizycznie. Czasy Hitlerów minęły. Teraz metody są bardziej wyszukane. Z pomocą śpieszą nam tabuny chcących sobie poeksperymentować neurobiologów.

(Euqilibrium)
Mary: Let me ask you something.
[Grabs his hand]
Mary: Why are you alive?
John Preston: [Breaks free] I'm alive... I live... to safeguard the continuity of this great society. To serve Libria.
Mary: It's circular. You exist to continue your existence. What's the point?

Przepis jest więc prosty. Łatwo stworzyć zmechanizowane społeczeństwo, żyjące w ułudzie szczęśliwości, w błogiej niewiedzy o swojej marnej kondycji. Potrzeba tylko czasu wystarczająco długiego, byśmy nie zauważyli momentu przejścia od stanu przed do stanu po. W zasadzie ci, którzy przejściem sterują też go nie zauważają. Wszyscy są w pewnym sensie bez winy. Bo przecież wszyscy chcą dobrze. Inaczej sądzili antyutopiści i tu się według mnie antyutopiści mylili. Nie ma kogoś, kto totalitaryzm planuje od początku do końca. Kto, pełen złej woli, chce wykorzystać innych do realizacji swoich chorych idei. Hitler i Stalin to tylko dwie postacie niesione prądem tchórzliwej słabości innych. Nie istnieliby, gdyby nie istnieli ludzie, którzy wraz z nimi bezpośrednio korzystali na wojnie i zagładzie. Jednostka, na którą można zwalić całe zło ładnie wygląda w filmie, efektownie można ją opisać w książce. Ale okazuje się, że nie istnieje nie tylko Wielki Brat, nie istnieje nawet jednolita grupa ludzi, którzy chcą, by inni sądzili, że WB istnieje. Istnieją jedynie konkretne osoby, które najpierw chciały dobrze, potem im samym było dobrze, a potem było im już tak dobrze, że przestały chcieć dobrze i zaczęły chcieć źle. Proces zacieśniania kontroli jest niekontrolowany i to jest w nim najgorsze. To sprawia, że powinniśmy nieustannie czuwać. Patrzeć podejrzliwe na wszelkie projekty odgórnego uszczęśliwiania nas. Z nieufnością patrzmy też na tych, co źródła naszych nieszczęść upatrują w "obcych", w "nich". Tak robi np. pan Schulz, przewodniczący socjalistów w europarlamencie, wielki zwolennik integracji. Wejdźcie na youtube, posłuchajcie jego wypowiedzi przypominających stylem hitlerowskie oracje i zastanówcie się, jakie ma to znaczenie? Czy jest to całkiem niewinne?

Może moje obawy są nieuzasadnione, może tam, gdzie ja widzę zagrożenie, w istocie czeka na nas raj. Być może. Ale, Wy, gdy popieracie jakikolwiek projekt zmiany rzeczywistości, zastanówcie się dobrze, czy faktycznie po jego realizacji świat będzie wspaniały, czy może tylko będzie się takim wydawał.

Sted

PS Kto nie czytał "Roku 1984", "Folwarku zwierzęcego", "Nowego wspaniałego świata", nie oglądał wymienionych we wstępie filmów, proszę zamknąć naszego bloga i nadrobić zaległości.





sobota, 11 kwietnia 2009

Trochę o emo, bo czemu nie

Chciałbym, żeby generacja emo okazała się tym samym, co słynne 'pokolenie JPII'. Niczym. Nie oszukujmy się, wykrzyczane minutę po śmierci Papieża hasło do dziś nie znalazło pokrycia w rzeczywistości. Nie zaobserwowaliśmy nagłego zrywu w celu czynienia szeroko pojętego Dobra. Tamtego dnia Polaków zjednoczył tylko fakt śmierci Jana Pawła II. Zjednoczył ich w smutku, owszem. Smutek ten jednak nie zaowocował niczym poza ewentualnym pójściem do kościoła następnego dnia. Intelektualiści oczywiście bardzo pragnęli, żeby polska młodzież okazała się wzorem do naśladowania, tymczasem skucha! Nie zadziałało. 'Pokolenie JPII' między bajki radzę włożyć. Nikogo ta tragedia nie zmieniła.

Gorzej z emo. Wiem, że porównanie pełnych życia nastolatków, czy studentów, którzy wychodzą z siebie, żeby uczynić świat lepszym, z mroczną grupą 'indywidualistów' pragnących jedynie płakania przy utworach My Chemical Romance może być trochę nie na miejscu... Niemniej cóż począć. 'Pokolenie JPII' tak samo jak pokolenie emo-dzieciaków owiane jest swoistą tajemnicą.

Obecnie uważa się, że emo są na wymarciu. Że czasy ich świetności już przemijają. Byłoby oczywiście bardzo miło, ale nie jest tak różowo. Z drugiej strony patrząc, jednak właśnie różowo jest, bo emo upatrzyli sobie kolor różowy na symbol cholera-wie-czego. Niemniej z tym różowym to nieistotna dygresja. Wysyp zespołów, które dzięki histerycznemu wyciu w wysokich rejestrach i tekstom opowiadającym o brudach nastoletniego życia (tudzież po prostu o bezsensie istnienia) na dzieńdobry kwalifikuje się do szufladki 'emo'. Z czasem jednak okazuje się, że to już nie emo, a jeszcze, dajmy na to, wegański hardcore. Szufladki w tym momencie nie pomogą. Granie w stylu emocjonalnym, zapoczątkowane przez odnogę zespołu Minor Threat, odróżniały od normalnego hardcore'u jedynie teksty, tudzież ekspresja wokalisty. Z tym drugim nie przesadzałbym jednak, gdyż muzycy hardcorowych kapel akurat w ekspresyjnym zachowaniu na scenie prześcigali się jak mogli. Reasumując, tradycyjne emo nie ma nic wspólnego z obecnym pop-punkiem, czy pseudo-progresywnym rockiem spod znaku Queen. Posłuchajcie pierwszej fali hardcore'u amerykańskiego, to zrozumiecie różnicę. Ludzie jednak chwytają nowe nazwy i tatuują je sobie na plecakach bądź szydełkują na garderobie. Panic at the disco!, My Chemical Romance, Fall out boy, czy próbujące doczepić się na siłę do popularnego nurtu Green Day, albo Papa Roach. Każdy próbuje skorzystać, więc znów mamy wyścigi. Dla przykładu - pan wokalista z AFI to nic innego jak polski Michał Wiśniewski: Pete Wentz to nihilista nienawidzący świata, ale korzystający ze wszystkich jego uciech. Ten na odwyku, tamten boi się powiedzieć rodzicom, że gra w kapeli, inny ma kompleks grubasa. Gdzieś w tym wszystkim gubi się prostota emo-przekazu uwypuklająca się w latach '80 w przekształcaniu się koncertów emo w swego rodzaju sesje terapeutyczne. Wspólne popłakiwanie, te sprawy. Nie da się zaprzeczyć, że w dzisiejszych czasach emo to tylko moda, styl ubierania się i wytłumaczenie młodzieńczego buntu. Nie oszukujmy się, nikt z emo-kids'ów nie sięga do tradycji i nie zapuszcza sobie Minor Threat w ipodzie. Eh, grunge przynajmniej miał jaja, powstawał razem z nową generacją. Emo nawet jednego jajca nie ma.

PS Poniżej link do targanej sprzecznościami wypowiedzi pewnej młodej damy, która zaprzeczając stereotypom emo, jednocześnie sama (nieświadomie) je demonstruje, jednen po drugim. Do emo warto jeszcze wrócić, a to, co wyskrobane przeze mnie wyżej, to póki co, tylko luźna refleksja.

http://www.youtube.com/watch?v=uJTFVM2A27c

Kids

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

Krew Chrystusa

Obejrzałem właśnie "Ostatnie kuszenie Chrystusa" w reżyserii Martina Scorsese. Tak się składa, że aktualnie czytam też "Mężczyznę z Nazaretu" Anthony'ego Burgessa (autora m.in. "Mechanicznej pomarańczy"). Ponadto - pewnie, jak każdy, kto oglądał kiedyś świąteczną TV - obejrzałem już mnóstwo filmów traktujących o życiu i śmierci Jezusa. Poczynając od "Króla Królów" z Jeffreyem Hunterem w roli Jezusa, przez "Jesus Christ Superstar" z Tedem Neeley'em, aż po "Pasję" z Jimem Cavazielem. W filmie Scorsese Jezusa grał jeden z moich ulubionych aktorów: Willem Dafoe. Boże wybacz, ale to był naprawdę brzydki Jezus. Jednak świetnie zagrany.

Powyższe napisałem nie po to, żeby się pochwalić tym, jaki to jestem obeznany z kinematografią. Bo nie jestem. Napisałem to, ponieważ za każdym razem, gdy oglądam film, bądź czytam książkę o Jezusie, nasuwa mi się pewne spostrzeżenie. Otóż twórcom nie wystarcza ortodoksja. Może za wyjątkiem (niekoniecznie chlubnym) "Pasji", wszyscy starają się upchać jak najwięcej pomiędzy to, czego zmieniać im nie wypada. Scorsese jest w tym mistrzem. Nie dziwię się, dlaczego Kościół zakazywał wiernym oglądać ten film. Chrystus jeszcze na krzyżu doświadcza pokus "normalnego życia". Życia czysto ludzkiego, bez bożego balastu zbawiania świata. Doświadcza pokusy fizycznej na tyle mocnej, że - jak sugeruje reżyser - w pewien sposób jej ulega. Wierni faktycznie nie powinni widzieć Jezusa uprawiającego seks z Marią Magdaleną. Bądźmy szczerzy: nie zrozumieliby, albo zrozumieliby opacznie. Wydaje mi się, że mimo kościelnej cenzury, sam Scorsese jako praktykujący katolik, ekskomuniką obłożony nie został. Świadczy to o mądrości Kościoła, który umie zastosować zasadę hierarchiczności w praktyce. Uderza, że w wielu produkcjach pominięty jest motyw Zmartwychwstania. A bez Zmartwychwstania "nasza wiara" byłaby martwa. Obawiam się, że pod przykrywką intelektualnej prowokacji, kryje się tutaj po prostu strach przed jawną deklaracją: Jezus był Bogiem. Artyści też ludzie. Mają swoje wątpliwości i pewnie odczuwają je mocniej niż ci zwyczajni zjadacze chleba. Wydaje mi się jednak, że rozprawiają się z nimi często po linii najmniejszego oporu. Odsuwając je w czasie. Filmy i książki, które piszą są tego żywym świadectwem. Nazwałbym to intelektualizowaniem miłości. Tej boskiej oczywiście. Dylematy ukryte w pytaniu "Czy Jezus uprawiał sex?" stają się już po prostu nudne i w istocie nikłej wagi. To przez to, że porusza się je tak często. W odróżnieniu od kwestii zmartwychwstania, która jest marginalizowana. A jest, jak już powiedziałem, zdecydowanie najistotniejsza. W "Jesus Christ Superstar", "Królu Królów" i "Ostatnim..." ważniejsze od niego są nawet zagadnienia polityczne. Nie przekonuje mnie to. Sztuka rodzi się z wątpliwości, to fakt, ale punkt przyłożenia tych wątpliwości jest moim zdaniem niewłaściwy. Z czego to wynika? Myślę, że to intelektualny balast nowoczesności, z wciąż żywym, mimo że przez akademików wyśmiewanym coraz częściej, Freudem i Marksem. Oni wiele zepsuli w postrzeganiu świata. Nadgryzli tradycję i niewiadomo teraz, co z tym robić. Jest to też wynik kierunku w jakim poszła katecheza Kościoła. Do problemów trzeciorzędnych zaczęto przykładać pierwszorzędną wagę. Życie płciowe młodzieży na przykład. Okazuje się, że czyste pozbawione sprośności myśli są ważniejsze od cnót takich, jak uczciwość, czy męstwo.

Mimo zastrzeżeń, sądzę że filmy i książki o Jezusie, które jakoś uzupełniają ewangeliczne opisy są potrzebne. Świadczą o mimo wszystko żywej wciąż potrzebie transcendencji. Znaczy: jeszcze nie wszystko stracone.

środa, 1 kwietnia 2009

O dotrzymywaniu obietnic

Co powinien zrobić człowiek, który z całą świadomością zobowiązał się coś zrobić? Zrobić to? Nie! Dzień po złożeniu obietnicy wysłać esemesa z internetu i poinformować w nim, że jednak tego nie zrobi. To, że rozpierdala tym samym czyjeś misterne i napięte plany, nie powinno mieć żadnego znaczenia. Przecież wystarczy proste: "Przepraszam, jednak nie mogę"...

Niestety, i przekonuję się o tym na każdym kroku, nasze pokolenie jest pokoleniem pierdolonych eunuchów, nie wiedzących, co to odpowiedzialność. Dane słowo nie liczy się na tym zasranym świecie niemal dla nikogo. Czy zdarzyło Ci się, Czytelniku, że Twój znajomy, chłopak, dziewczyna, czy przyjaciel permanentnie spóźnia się na spotkania z Tobą? I nie o 5, a o 20 albo i więcej minut, nigdy nie dając też znać, że przyjdzie później? Czy zdarzyło Ci się, Czytelniku, że ktoś Ci coś obiecał, coś zupełnie niewielkiego, w gruncie rzeczy niewymagającego wysiłku i długo zwlekał z realizacją obietnicy, używając coraz to innych wymówek? Albo tej jednej, najbardziej wkurwiającej: "Zapomniałem". Tak, jakby to było uzasadnienie. Czy zdarzyło Ci się, że ktoś podjął wobec Ciebie jakieś poważne zobowiązanie, a następnie perfidnie Cię olał? Twierdząc w dodatku, że nie robi nic złego? Mi się zdarzyło, a jeśli Tobie nie, to powiedz mi, dlaczego to na mojej drodze stają nieodpowiedzialne matoły? Niech sobie będą, ale mnie niech omijają szerokim łukiem!

Tyle, że tych matołów jest mnóstwo.

Moi rówieśnicy, tak na ogół zajęci walką o swoje prawa, tak na ogół postępowi i chcący wszystkim dokoła pomagać (homosiom, biednym, dzieciom, krajom trzeciego świata), współczesna młodzież, która o swoje cele i ideały walczy z podziwu godnym uporem, sama w istocie jest - a właściwie tworzące ją jednostki - niewiele warta. Pojęcia honoru czy uczciwości zatarły się, albo zmieniły swoje znaczenie. Teraz ludzie czują się urażeni nie tym, że ktoś zarzuci im kłamstwo, albo tchórzostwo, a tym, że np. ktoś sądzi, że muzyka, której słuchają jest gówniana, albo że są źle ubrani. Ludzie gardłują na polityków-złodziei, że ci nie dotrzymują obietnic wyborczych, a ja pytam: dlaczego mieliby to robić? Powszechną praktyką społeczną jest niedotrzymywanie słowa. W życiu prywatnym (rosnąca liczba rozwodów), w życiu gospodarczym (np. umowy opcyjne), w życiu politycznym (rzeczeni politycy), w życiu po prostu. Powracając do 'buntowniczej' młodzieży, przypuszczam, że to jakaś głębsza psychologia: człowiek w głębi duszy wie, że jest zerem, więc kompensuje to sobie walcząc z zazwyczaj abstrakcyjnymi i odległymi mu wrogami (np. HIV w Afryce)... Zamiast tego, mógłby po prostu być porządnym i słownym człowiekiem, o wiele bardziej przysłużyłby się ludziom. Ale nie - to zbyt trudne. Pierdolenie farmazonów nic nie kosztuje. A praca, jaką trzeba włożyć w relacje z innymi, w wypełnianie zobowiązań, tak.

Nie sądzę, żeby ludzie, którym się nie chce, którzy olewają to, co sami mówią, mieli jakąś wartość. Może dla Boga mają, dla mnie - nie.

Sted

PS Na zdjęciu: Joker. "I am a man of my word" - mówił o sobie w "Dark Knight" i niszczył innych, zgodnie z obietnicą. To świadectwo, że nie wystarczy być słownym, trzeba jeszcze mieć jakiś kodeks wartości. A o to w dobie wszechobecnego lewactwa trudno.

PS 2 Najgorsze jest to, że ludzie są po prostu idiotami, nie będącymi w stanie zrozumieć, gdzie popełniają błąd.