poniedziałek, 30 marca 2009

Wstęp do sztuki współczesnej

Współczesnym przedstawicielom konserwatywnego myślenia o sztuce weszło już w krew umartwianie się nad jej losem. Dokąd zmierza? Dlaczego zboczyła z obranego wieki temu kierunku? Jak to możliwe, ze do głosu doszła postmodernistyczna dowolność? Są to pytania, na które odpowiedź znaleźć nietrudno. Wystarczy sięgnąć pamięcią do pierwszej wojny światowej, kiedy to w bólach narodził się dadaizm.

Hans Richter w swojej książce "Dadaizm" przyjmuje za moment narodzin dadaizmu, przyjazd Hugo Balla do Zurychu i założenie przez niego "Cabaret Voltaire". Nastąpiło to w dniu urodzin mojej siostry, czyli piątego lutego, roku zaś 1916. Szwajcaria była krajem neutralnym w trakcie Pierwszej Wojny Światowej, nie dziwi więc swoboda z jaką nowy ruch się rozwijał. Piątego lutego miało miejsce pierwsze wystąpienie rodzącej się właśnie grupy, które od razu wywołało nie lada sensację. Dadaizm bowiem okazał się nie mieć nic wspólnego z dotychczasową sztuką, mało tego!, z premedytacją się od takowej odcinał. Dadaistów łączyła wspólna chęć destrukcji w ramach odreagowania okropieństw wojny. Destrukcyjność owa przejawiała się w realizowaniu coraz bardziej abstrakcyjnych pomysłów, od symultanicznych wierszy począwszy, a skończywszy na stworzeniu choćby maszyny do robienia wrzasków. Na domiar złego, stałym fragmentem wystąpień dada było systematyczne obrażanie publiczności, wyzywanie jej od najgorszych i stałe prowokowanie. Niestety, gdy opinia publiczna zwęszyła w dadaizmie sensację, przymknęła oko na inwektywy pod swoim adresem.

Właściwie przymknęła oko na wszystko. Nazwano dadaizm sztuką i wepchnięto go na salony. To wszystko mimo wszelkich starań, których dadaiści dołożyli do tego, aby o ich tworach nie myślano w ten sposób. Specjalnie ukuty termin "antysztuka" nie jest przecież wyssany z palca. Antysztuka miała być z założenia sztuki przeciwieństwem i to skrajnym do granic możliwości. Nie da się ukryć, że te granice z resztą nieraz przekraczano (przypadek Arthura Cravana). Niemniej dadaizmu przed zaklasyfikowaniem nie dało się widocznie uniknąć. W efekcie nawet kolumnę Kurta Schwittersa należało uznać za dzieło sztuki. Właśnie takie rozumowanie zgubiło sztukę późniejszą.

Gdyby dadaizm pozostał na manowcach i działał jedynie w imię buntu i nihilizmu (jak miał w planach), a sztuka podążała własnym torem, problemu najprawdopodobniej by nie było. Kiedy zaś sława nowego, intrygującego kierunku, dała się odczuć samym jego twórcom, ci wnet sami zapragnęli i sławy, i poważania i zapewne profitów. I posypało się. Dadaizm przekształcił się w surrealizm, który można nazwać bardziej przystępnym jego obliczem. Dadaizm jednak dał też wytyczne pod kierunek zwany postmodernizmem, który, można by rzec, uprawomocnił zanik sztuki wartościowej i pozwolił na dojście do głosu tandecie i prostactwu. Sam dadaizm był interesujący jedynie jako zjawisko. Nie oszukujmy się, żaden Tzara, czy Duchamp nie stworzyli jakiegokolwiek dzieła sztuki. Gdyby nie afera wokół ready-made's, czy spopularyzowanie techniki kolażu, o dadaizmie zapomnianoby równie szybko, jak on sam by o sobie zapomniał. Z resztą, koniec dadaizmu był nieuniknionym (acz ostatnim) etapem jego rozwoju. Wiadomo, jak niszczyć, to wszystko, łącznie z samym sobą. Szkoda tylko, że nieświadomie pociągnął za sobą w piekielne otchłanie sztukę przez duże S.

Kidriv

[na zdjęciu arcydzieło polskiego artysty współczesnego o nazwisku Sasnal - Sted]

środa, 25 marca 2009

"Gejów trzeba tępić"

Tytułowy imperatyw sformułował Wojciech Cejrowski w trakcie wystąpienia dla studentów na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Na tę nadzwyczaj skandaliczną wypowiedź natychmiast zareagował jeden z przedstawicieli Kampanii Przeciw Homofobii: "Wśród słuchaczy mogli być też geje i lesbijki. Jak oni się poczuli? Cejrowski w ogóle o tym nie pomyślał." Chce on, by Cejrowskim zajęła się prokuratura.

Oczywiście w onetowym newsie nie przytoczono kontekstu wypowiedzi Cejrowskiego; nie zrobiono tego, by stworzyć wrażenie, że namawia on do np. mordowania, albo przynajmniej fizycznej agresji wobec wszystkich homoseksualistów. Jednak nie od dzisiaj wiadomo - niestety, wiedzą to tylko ci, którzy umieją słuchać i myśleć, - że Cejrowski i jego ideowi stronnicy, do których sam siebie zaliczam, odróżniają "gejów" od "homoseksualistów". Homoseksualiści są po prostu zboczeńcami, ale nie wszyscy z nich są gejami. Gejami jest tylko ta ich część, której się wydaje:

a) że homoseksualizm nie jest zboczeniem,
b) że trzeba to koniecznie uświadomić reszcie ciemnego społeczeństwa, najlepiej wymuszając odpowiednie rozwiązania prawne i, rzecz oczywista, manifestując swoją orientację wszem i wobec.

Geje są w tym, co robią niezwykle agresywni i nietolerancyjni, a ich postulaty stanowią zagrożenie dla ładu, który wytworzył się przez wieki tradycji pośród normalnej części społeczeństwa. Wystarczy wspomnieć ostatnie wydarzenia w W. Brytanii, gdy rodzice dzieci, po tym jak zabronili uczęszczać im na lekcje poświęcone homoseksualizmowi, straszono sądem, a nawet odebraniem praw rodzicielskich. "Dla dobra dzieci." Niebezpieczeństwo związane z całą postępową moralnością to dla mnie truizm i - przyznaję - nie toleruję ślepców. Nie muszą mnie czytać, tak jak ja, póki co, nie muszę czytać ich.

Już samo słowo gej, pochodzące od przymiotnika "gay", odpowiednika polskiego słowa "wesoły" w języku angielskim, jest narzędziem walki o tzw. prawa gejów. Ma sugerować, że homoseksualizm jest fajny, cool i nie ma w nim nic złego. Geja wymyśliły środowiska emancypacyjne, a nie zwykli ludzie. Gej to słowo w wokabularzu postępowej nowomowy.

Gejów trzeba tępić, tj. pokazywać i uświadamiać ludziom, czym faktycznie jest to, co oni proponują. Trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Zboczenie jest zboczeniem, a nie równoprawną orientacją seksualną.

Gdy pan z KPH twierdzi, że słowo zboczeniec obraża gejów, albo że nawoływanie do zwalczania gejów jest dla nich obraźliwe, to istotnie ma racje. Geje czują się urażeni takimi stwierdzeniami, ponieważ mają wywrócony do góry nogami system wartości. W związku z tym, ich uraza nie ma kompletnie dla nas żadnego znaczenia. Cóż mnie obchodzi, jeśli menel poczuje się urażony nazwaniem go menelem, gdy nim jest naprawdę? Nawet, jeśli wydaje mu się - wbrew zdrowemu rozsądkowi - że jest arystokratą i właśnie zjadł solone jajko na twardo, a jego alpaga to pierwszej klasy szampan?

Wasz Sted

PS Jeśli ktoś chce mnie zwyzywać od ciemnogrodu, proszę bardzo, ale niech nie liczy, że wejdę z nim w jakąś dyskusję albo przynajmniej pyskówkę. Przynaję się, że obce mi są ideały tolerancji dla czegoś, co uważam za najzwyczajniej w świecie złe.

wtorek, 24 marca 2009

Zagubiony mężczyzna, czyli dlaczego nie rozumiem klubowiczów?

Jakiś czas temu obiecałem posta dotyczącego m.in. afterparty po koncercie Eagles Of Death Metal. Sprostuję na wstępie, że nie chodziło mi o rozpisywanie się nad zaletami czy wadami tej konkretnej domówki (bo to, gwoli przypomnienia, domówka była). Takie wskazywanie palcem, byłoby równie niepotrzebne, co niestosowne.

Plan zakładał, jak zwykle to bywa, uogólnienie sprawy i przedstawienie możliwości imprezowania z punktu widzenia kogoś w rodzaju 'prawdziwego mężczyzny'.
Niekoniecznie tego z "Poradnika Prawdziwego Mężczyzny" (Kto to taki? Odsyłam na youtube.com). Na myśli mam raczej młodzieńca odpowiednio zdystansowanego do świata. Wystarczająco zdystansowanego, ażeby gardzić skrajnościami, w które mężczyzna może popaść. Skrajności te oscylują wokół dwóch: ekstremum menela oraz ekstremum bycia wylansowanych "kryptopedałem" (wybaczcie, przejąłem słownictwo z "Poradnika Prawdziwego Mężczyzny"... albo nie wybaczajcie). Syndrom menela na pierwszy rzut oka zdaje się skrajnością gorszą. Wiadomo, z czym kojarzy się bycie menelem: ze smrodem, brakiem pieniędzy i nadmiarem chęci na używki. Plus (lub zarazem) - niepowodzeniem u płci przeciwnej. Nie dajcie się jednak zwieść pozorom! Syndrom bycia
wylansowanym do granic możliwości młodzieńcem także niesie za sobą wiele niedogodności. Możnaby pokusić się o tezę, że w tym wypadku zwiększające się powodzenie u płci przeciwnej jest wprost proporcjonalne do spadku wartości, które charakteryzują mężczyznę od wieków (lub wręcz z samej zasady!). Dlatego wybieramy złoty środek, nie grzebiąc się w odchyleniach, w jakąkolwiek z podanych stron. Będąc więc takim mężczyzną, nie stroniącym od alkoholu, lubiącym się ze znajomymi napić i pogadać o pierdołach lub o sprawach poważnych, nie stroniącym również od towarzystwa dziewcząt, wpadam w końcu na pomysł, żeby gdzieś to wszystko zrealizować. Pojawia się pytanie:

Gdzie może się wybrać mężczyzna?

Oto jest pytanie! Domówki bowiem odpadają. Jak dobrze młodzieży wiadomo, impreza w stylu 'domówka' zdecydowanie wycofała się do lamusa. Nie czas jednak na rozważanie wyższości takiej formy zabawy od innych (choć i na to przyjdzie pora!). Brak domówki zrekompensować mają w dzisiejszych czasach tzw. beforki... przepraszam... "b4'ki", których rozwinięciem jest nowoczesna wersja niegdysiejszego pójścia w tango. Nazywa się to dziś rajdem po klubach, czyli 'clubbingiem'. Dla mężczyzny jednak te dwa wyrażenia - 'pójście w tango' i 'rajd po klubach' zdecydowanie się wykluczają! Facet idąc w tango, na myśli ma zabawę totalną, tj. bez żadnych ograniczeń. Jeśli ktoś czytał powieść Dostojewskiego pt. "Bracia Karamazow", to wie doskonale jak wyglądało kiedyś prawdziwe 'imprezowanie'. Poczciwy Mitka trzy dni i trzy noce z cyganami rozpijał kolejne skrzynki szampana, tańcując hulając i swawoląc! Nie licząc się z konsekwencjami, których jednak był doskonale świadomy.

Tak było w wieku XIX. Przez większą część wieku XX wieku takie zabawy wciąż były na porządku dziennym. Nagle jednak czar prysł i zdecydowano przestawić się na ściśle kontrolowane spędzanie wolnego czasu.

Czym jest w praktyce wyjście do klubu? Jest to konwenans, pewien wymóg czasów, któremu należy się podporządkować, żeby nie wyjść na odizolowanego '"freak'a". Ludzie lgną do różnych zbiorowości; nie od dziś wiadomo, że uwielbiają się organizować i być rozumianymi przez innych. No cóż, ja do tych innych zdecydowanie nie należę. Myślę, że wszelkie wątpliwości wyjaśnię, odwołując się do wyliczenia 'korzyści' płynących z wspólnego wyjścia do jakiegoś klubu, czy innej dyskoteki. Otóż, instytucja klubu dyskotekowego została zaplanowana tak, ażeby nie można było w żaden sposób podjąć próby integracji z kimkolwiek. Nie wspominając nawet o rozmowie ze swoimi współtowarzyszami. Wchodząc do takiego miejsca, z każdej strony "na dzieńdobry" ogłuszeni zostajemy decybelami wykluczającymi rozmowę w normalnym tego słowa znaczeniu. Zostaje krzyk i ew. pokazywanie na migi. Po cóż bowiem w klubie rozmawiać? No tak, zapomniałbym. Do klubu idzie się potańczyć. Niemniej, w klubie znajduje się nieźle zaopatrzony bar, więc choćby z przyzwoitości należałoby się lekko podchmielić. Niech będzie, że nawet wstawić. Nie wszyscy przecież potrafią wywijać hołubce na parkiecie w pozycji trzeźwej. Chętnie wydajemy w takim miejscu kilkadziesiąt złotych, nie licząc się z 100, lub nawet 200 procentową cenową przebitką. Ubożsi o pięć dyszek, ale bogatsi o promile, dziarsko szukamy miejsca, w którym można przycupnąć na chwilę, tuż przed muzycznym szaleństwem. Duża jednak szansa, że takiego miejsca po prostu nie znajdziemy przez niebotyczny tłok, jaki w takim miejscu panuje. No cóż, nieważne, znów działa argument, że 'przyszło się tu na tańce'. Idziemy więc na tańce. Na tańcach tłum również nieznośny, muzyka zaś nie do końca przekonująca (Ważna uwaga! W dzisiejszych czasach dla większości ludzi muzyka już jest nieistotna, liczy się elektronicznie i równo wybijany prostacki rytm, więc argument z niezadowolenia z muzyki należy odrzucić).

Etc., etc., czas się zbliżać do podsumowania, które jest tu szalenie istotne. Otóż - kluby stworzone zostały nie do tego, aby zapewnić godziwą rozrywkę bywalcom. Zostały stworzone po to, aby rozrywki tej ludzi pozbawić! A przy okazji na nich zarobić.

W jaki sposób mam czerpać przyjemność z bycia w miejscu gdzie nie mogę się do nikogo odezwać bez podnoszenia głosu, nie mogę wręcz nikogo zobaczyć, gdyż wszędzie jest ciemno, nie mogę kupić czegokolwiek, nie stojąc w kilometrowej kolejce i nie płacąc znacznie więcej niż powinienem, nie mogę wreszcie potańczyć do lubianej przeze mnie muzyki, a na dodatek przed wejściem muszę jeszcze zapłacić za wstęp?? No, wybaczą Państwo, nie mogę. Kto może? Tego szkoda.


Dlaczego więc domówki odeszły hen hen za horyzont? Nie wie żaden. I nie chce wiedzieć.

Dlaczego w końcu mężczyzna nie może znaleźć ukojenia w wieczornych wyjściach? Ano z braku knajp przystosowanych do ożywionych dyskusji, sprzyjających integracji bywalców w trakcie spożywania napojów wyskokowych o rozsądnych cenach. No i oczywiście z racji ciągłego zwiększania się ogólnospołecznej chęci przebywania w klubach. Świadczy to, myślę, raczej o pewnego rodzaju wstydliwości i lenistwie, a może nawet i świadomości swojej niemocy w normalnej dyskusji. Nie chcę mi się po prostu wierzyć, że chodzimy tam z czystej przyjemności i naprawdę ją znajdujemy.

Nie oszukujmy się, ludzie głupieją, więc kwestią czasu było przeniesienie poziomu ich rozrywek na niższy. W efekcie, kawiarnie artystyczne, stoliki literackie i big-bitowe potańcówki nie są w stanie nawet w grobie się przewrócić.


PS Osobiście znalazłem i gościłem nagminnie w co najmniej dwóch idealnie przystosowanych pubach dla mężczyzny starej daty. Niestety, każdy z nich z czasem rozpoczął transformację, mającą na celu przyciągnięcie większej klienteli. Zabiegi te być może się udały, nie wiem, mnie już tam nie było w tym czasie. Z powodów wiadomych.

Kidriv

piątek, 20 marca 2009

Scribamus, cras enim moriemur. Piszmy, bo jutro pomrzemy!

Ostatnio słyszałem, że młodzi internauci chcą stworzyć partię polityczną. Nie jestem jednym z nich, ale wykorzystywanie sieci do 'tworzenia' jest dobrym pomysłem. Postanowiliśmy pójść tą ścieżką i choć podobnie, jak owi polityczni aktywiści nie mamy jeszcze konkretnego programu, mamy wzniosły cel.

Słuchajcie więc! Sted i Kidriv, mają propozycję dla Waszych niespokojnych duszyczek! Chcemy założyć internetowy kwartalnik i poszukujemy autorów. Chodzi o publicystów i pisarzy (proza, poezja). Byłoby to raczej przedsięwzięcie mające na celu bardziej pracę nad warsztatem pisarskim i dyscypliną pisania niż zapewnienie autorom sławy i pieniążków. Choć i te się przydadzą. Proporcje będą zależeć od tego, ilu będzie chętnych i co będą chcieli pisać. Prosimy o maile ze zgłoszeniami na archetyp@tlen.pl Prosimy o krótki profil swojej osoby i dowolną próbkę twórczości.

Technicznie wyglądałoby to tak. Wydawalibyśmy ten periodyk w formacie PDF i rozsyłali do potencjalnych zainteresowanych i prenumeratorów. Opieralibyśmy się głównie na mailowej prenumeracie. Być może jakaś redakcja czasopisma komputerowego, dorzucająca krążki do numerów, wypalałaby na nich także nas. Pismo miałoby powiązanego z postscriptum-ps.blogspot.com bloga, na którym zamieszczałoby się najciekawsze teksty. Redakcja nie przejmowałaby praw autorskich do tekstów (przynajmniej do czasu), co oznacza, że możnaby je drukować także w innych czasopismach. Publikowanie tekstów byłoby darmowe, nie byłoby też żadnych składek członkowskich. Myślę, że jeśli udałoby się nam po jakimś czasie uzyskać stałą grupę czytelników, możliwe byłyby z ich strony dobrowolne i spontaniczne gratyfikacje pieniężne dla najlepszych autorów. (Mój znajomy dostaje od anonimowych darczyńców wpłaty za dobrze wg nich prowadzonego bloga) Ale to tylko przy bardzo wysokim poziomie tekstów. Jeśli wirtualny nakład przekroczyłby kiedyś 300 wysłanych na maile prenumeratorów ‘sztuk’ (co jest pewnie bardzo odległą przyszłością), możliwe byłoby zalegalizowanie działalności i umieszczanie reklam, z których też możnaby czerpać jakieś – pewnie bardzo drobne – korzyści.

Jacyś chętni?

PS Jesteśmy oczywiście otwarci na wszelkie propozycje co do profilu kwartalnika i sposobu jego prowadzenia i dystrybucji

czwartek, 19 marca 2009

Nowe grono.net - dygresja

Miałem narzekać na co innego, ale nie jestem w stanie nie skomentować tego co ostatnio się wyprawia na pierwszej polskiej "społecznościówce" z prawdziwego zdarzenia - grono.net.

Jak pewnie wszyscy użytkownicy wiedzą, programiści z grona wprowadzili kilka dni temu dość obszerne modyfikacje. Póki co dotyczą one jedynie warstwy zewnętrznej, czyli tzw. skórki. Retusz sprowadził się do zmiany skórki z zielonej na fioletową. W efekcie dostaliśmy grono, które przypomina nieco swoim wyglądem ogólnoświatowego facebook'a. Opcji jak na razie nie przybyło, ale też nie ubyło. Wszystko jest nadal dostępne w całkiem przystępny sposób.

Tymczasem z racji tego, że jest to portal społecznościowy, ludzie poczuli że należy się zrzeszyć i przypuścić atak na beta testerów i pomysłodawców nowego layout'u. Z godziny na godzinę 90% moich znajomych już wrzało w opisach - 'oddajcie nam stare grono!' itp, itd. Powstało nawet grono o nazwie 'Żądamy starego grona!", do którego zapisało się już prawie 30.000 użytkowników. Ludzie krzyczą, szukają dziury w całym, grożą wycofaniem się z funkcji Gronowładnego, lub wręcz usunięciem konta. Dlaczego? Powody dzielę na dwie grupy. Pierwsza to wersja dla ubogich, typowe nakręcone przez inicjatywę biadolenie opierające się na trzech argumentach:
a) stare grono było bardziej przejrzyste, a na tym nic nie widać
b) stare grono było zielone, a więc lepsze
c) nowe grono wygląda jak 'fejsbuk'

Ad a) Jest to nieprawda, albowiem kolor czcionki zmniejszył się tylko nieznacznie i ja ze swoją niezgorszą wadą wzroku nadal wszystko potrafię przeczytać. Jeśli zaś kogoś to nie zadowala (co by mnie nie zdziwiło), to przypominam, że nowoczesne komputery od paru lat mają opcję powiększania zarówno całego ekranu, jak i samej czcionki (poprzez przycisk lub kombinację klawiszy na klawiaturze). Problem znika.
Ad b) Szkoda mi tracić na to nerwy
Ad c) Pytam: i cóż z tego? 99% użytkowników grona używa go jedynie w celu komunikacji z innymi (a przynajmniej mam taką marną nadzieję), naprawdę nie muszą się przejmować, co z wyglądu przypomina ta strona, a czego nie.

Zostaje druga strona medalu, która przedstawia się następująco. Mianowicie ludzie są niewolnikami przyzwyczajeń. Zespół grono.net wyjaśnia, że stary skin był już zużyty i tak naładowany, że niemożliwością było wprowadzenie nowych opcji. Zarzeka się, że nowy wygląd pozwoli na wprowadzenie nowych, równie jeśli nie bardziej, interesujących od poprzednich, ułatwień i ciekawostek. Ale nie! Lepiej pokrzyczeć trochę, że błaga się o kolor zielony, że grono traktuje nas jak 'gówno', że powinniśmy się zjednoczyć i 'przetrzepać im porządnie dupę' itp.

A ja się pytam - po jaką cholerę? Czy naprawdę WYGLĄD GRONA jest aż tak wielkim problemem, że musimy się z nim afiszować tak bezprecedensowo? Osobiście wolę już pseudopoetycki bełkot umieszczony w blimpach użytkowników, niż takie skamlanie. Ale że ludzie potrzebują akceptacji innych, to najłatwiej im złączyć się w narzekaniu na bzdury. Ja zaś radziłbym się zastanowić malkontentom nad tym, co ich na gronie trzyma. Czy super-OdBaJeRzOnA GraFfICzKa <> czy może jednak coś bardziej istotnego, jak np. kontakt z ludźmi, z którymi nie ma się zbyt częstej okazji pogadać?


PS Polecam przejrzeć choćby pierwszą stronę tego tematu => http://grono.net/forum/topic/17309748/0/ . Poziom argumentacji maleje z każdym kolejnym postem. Do drugiej strony aż żal już zaglądać.

PS 2 Gorąco polecam również stronę http://www.gowno.net . Naprawdę (nie)warto.

Swój Kidriv




środa, 18 marca 2009

Eagles of death metal - dygresja

UWAGA! Pragnę zaznaczyć, że tekst poniższy odbiega nieco od koncepcyjnej linii naszego bloga. Nie przewidywałem umieszczania na PS-ie relacji z koncertów. Muszę jednak się usprawiedliwić, gdyż akurat wizyta Eagles of death metal w Polsce przymusiła mnie do poczynienia pewnych refleksji, które mgliście zostały poniżej przedstawione. Proponuję zastanowić się, jak to jest, że mimo posiadania mocno kulejącego rynku muzycznego i wszechobecnego utożsamiania swojego 'gustu' z prezentowaną w mediach publicznych tandetą, potrafimy wykrzesać z siebie jeszcze tyle muzycznej energii. I dlaczego nie dotyczy to polskich undergroundowych zespołów.. Bo, umówmy się, Eagles of death metal również jest kapelą niszową.

W ostatnią sobotę zdarzyło mi się trafić na koncert pół-amatorskiego, acz sławnego i wesołego zespołu Eagles of Death Metal. Proxima szalała. Dawno nie widziałem tak zachwyconej publiczności. Szczerze powiem, że chyba nawet dumny byłem z przyjęcia, jakie Polacy zgotowali Amerykanom.

Proxima wypchana była do ostatniego miejsca, co szczególnie mnie dziwiło, gdyż osobiście nie dałbym tyle pieniędzy za bilet na EODM (85 zł). Z racji terminu, a jak już wspomniałem, była to sobota, występ musiał zakończyć się przed godziną dwudziestą drugą. Punkt dziesiąta w Proximie rozpoczyna się bowiem już impreza cykliczna, w tym przypadku - coś na kształt dyskoteki. Należą się więc brawa dla organizatorów gigu za punktualność, a nawet jej przekroczenie (za to już nie wiem, czy brawa się należą)! Nigdy w życiu nie słyszałem o koncercie, który zaczął się przed czasem! Support grupy, młodziutki duet gitarowo-perkusyjny (17 i 18 lat), pochodzacy z Belgii, Black Box Revelation zaczął swój występ o godzinie 18.50, a więc dosłownie dziesięć minut przed napisaną na bilecie godziną. Gwiazda wieczoru zaś zmieściłaby się w czasie nawet, gdyby garażowo-rock'owe łupanie chłopcy rozpoczęli trochę później. Eagles'i swój set obliczyli na jakieś 75 minut. W efekcie o 21.30 byłem już w drodze na pseudo-afterparty. Owo afterparty to jednak temat na osobny post, który już jutro.

Nie spotkałem się z negatywną opinią o koncercie. Nie licząc recenzji z Życia Warszawy, pisanej przez osobę której najwyraźniej tego dnia w Proximie nie było, każdy wyrażał się o koncercie w samych superlatywach.

Naszła mnie refleksja. Jak to się dzieje, że jeden wąsaty trzydziestolatek ubrany w obcisły t-shirt, w ciemnych okularach, z wręcz więziennymi dziarami, ledwo umiejący grać na gitarze, potrafi porwać taki tłum? Bohaterem ceremonii był bowiem właśnie taki mężczyzna. Na imię ma Jesse. Nawet jeśli ktoś przekraczający bramy klubu nie miał pojęcia, jak temu panu na imię, reszta ludzi w trakcie grania szybko by mu tą wiedzę wpoiła, gdyż oprócz standardowego polskiego 'napierdalać' i 'pokaż dupę!', rozhuśtana Proxima krzyczała 'Jesse' właściwie po każdym utworze. Cóż więc Jesse miał zrobić? Ano chwalił, chwalił polską publiczność zarówno poprzez przypomnienie pierwszego występu w Stodole w 2005 roku (jako support bratniego Queens Of The Stone Age), jak i kokieteryjne zawołania w stylu - "Na co mi Hollywood, skoro mogę się przeprowadzić do Warszawy?"... Miód na uszy fanów.


Stałem w bezpiecznej odległości kilkunastu metrów od sceny, jednak nawet tam dało się odczuć euforię, która ogarnęła Polaków. Koleżanki zdzierały sobie gardło, powtarzając niczym mantrę magiczne słowa jednego z przebojów o tytule 'Cherry Cola'. Zagrali go, a jakże! I Proxima zafalowała. Wcześniej uraczyli nas również wyproszonym 'I want you so hard (Boys bad news)' i wówczas przez klub przeleciała fala o rozmiarach tsunami. Myślałem, że to wizyta Down należała do najbardziej porywających (niemalże w dosłownym znaczeniu tego słowa) występów, jednak muszę przyznać, że takiej ekstazy na koncercie rock'owym po prostu nie widziałem. Stąd duma, a później zaduma z dźwięczącym w uszach zagadnieniem - jak dokonać czegoś podobnego w Polsce? Jak zorganizować koncert doskonały? Jak zagrać koncert doskonały? Do takich niewątpliwie sobotni występ EODM należał. . .

PS Mimo wszystko nie da się ukryć, że EODM zawdzięczają popularność podciągnięciu grupy pod osobę Josha Homme'a, drugiego lidera zespołu, który jednak z racji obowiązków związanych z macierzystym Queens of The Stone Age, nie zwykł brać udziału w trasach koncertowych Orłów Metalu Śmierci. Ciężko mi uwierzyć, że bez takiego wsparcia Jessie odniósłby taki sam sukces.

Kidriv

poniedziałek, 16 marca 2009

Kochaj i tańcz, a w każdym razie zapłać

Ostatnio na ekrany kin weszła nowa polska produkcja. "Kochaj i tańcz". Nie oglądałem, ale jestem pewien, że dwie niekwestionowane gwiazdy aktorstwa, Iza Miko i Mateusz Damięcki, zapewniają jej wysoką klasę. Bez względu na to jednak, jak wiekopomnym jest arcydziełem i ilu ludziom przyniesie szczęście i szeroki uśmiech na twarzy, a być może nawet wywoła filozoficzną refleksję, chciałem zapytać: Dlaczego, do jasnej cholery, muszę do tego dopłacać?
Nie tylko ja. Do filmu wyreżyserowanego przez producenta tandetnych teledysków i reklam ubezwłasnowolnieni Polacy dopłacili 1,5 mln zł. Grabież kontrolował Polski Instytut Sztuki Filmowej. Ta wspaniała instytucja, kierując się najbardziej restrykcyjnymi kryteriami estetycznymi, wydaje rocznie do 120 mln zł na pomoc ambitnym twórcom kinematografii. Oznacza to, że każdy Polak, nawet jeśli szczerze nienawidzi dziesiątej muzy, musi rocznie wrzucić w jej żebraczy dzbanuszek 3 zł. Niby mało, ale kinematografia to nie jedyna dziedzina sztuki, do której dopłacamy. Dajemy też środki do życia teatrom, muzeom, galeriom, artystycznym periodykom, a więc scenarzystom, aktorom, redaktorom, pisarzom, a takze sprzątaczkom, dyrektorom administracyjnym i recepcjonistkom, którzy rzeczone instytucje koordynują. A co dostajemy w zamian? Najwyższej próby sztukę, oczywiście. Przyznaję, plebejskie produkcje pokroju "Kochaj i tańcz" zdarzają się o wiele rzadziej niz ambitne kino. Taki "Katyń" na przykład. Miodzio. Bo przeciez naród łaknie wielkiej sztuki, prawda? Jola Rutowicz nie istnieje, Doda to fakt medialny, a Iwan i Delfin to bohaterowie bajek. Taaaaa...
Nie rozumiem, dlaczego sztuki nie można poddać regułom rynku. Argumenty, że wtedy ostałaby się tylko sztuka niska, są całkiem nietrafione. To w USA, a nie w Europie robią najlepsze kino i od jakiegoś czasu to w USA, a nie w Europie powstają najciekawsze, choć być może nie tak postmodernistyczne jak trzeba, fabuły literackie. To w USA - gdzie nie ma ministerstwa kultury i dotacji dla artystów, gdzie na konkretne przedsięwzięcie szuka się sponsora, gdzie ludzie dobrze wiedzą, że ambitna sztuka nie wyklucza popularności, tylko po prostu jest ją trudniej zrobić. Nie w Europie - w której sztuką zajmują się politycy, którzy przekupując twórców dotacjami, wskazują kierunek rozwoju kultury. Wiecie, dokąd nas prowadzą? Do wielkiej, śmierdzącej dupy. Rzecz oczywista, ambitnie zaprojektowanej: z dużym i pojemny otworem odbytowym. Wybaczcie dosadność języka, ale to jedyny, którym można obrazowo oddać fakty, jeśli się nie ma talentu polskich dotowanych artystów.

wtorek, 10 marca 2009

Kłóćmy się, obrażajmy!

Do tego zdają się namawiać europastrze swoją posłuszną unijną trzódkę. Zgodnie z przygotowywaną przez Komisję Europejską dyrektywą, już wkrótce będzie można wnieść do sądu pozew o obrazę uczuć w o wiele większej liczbie przypadków niż teraz. Gdy np. ateista wejdzie do prywatnego katolickiego hospicjum i poczuje się obecnością wiszącego na ścianie krzyża obrażony... Gdy katolik zobaczy plakat filmu "Żywot Briana" i poczuje się obrażony... Gdy muzułmanin poczuje się obrażony faktem, że jakaś kobieta, dajmy na to w Poznaniu, nie ma na głowie hidżabu, czy jak to tam zwą... Gdy jakiś żyd poczuje się obrażony tym, że w starym rycie katolicy się za niego modlą... Gdy jakiś daltonista poczuje się obrażony faktem, że zdrowi potrafią nazywać kolory... wszyscy oni będą mogli wnieść do sądu pozew. Bo - to jasne - będą śmiertelnie obrażeni.

Wizja Europy, w której wszyscy zachowują się jak Kargul i Pawlak przeraża. Ale trudno przypuszczać, że dyrektywa jest pomyłką przy pracy unijnych polityków. To raczej skromna zaprawa do realizacji imperialnej polityki opartej na haśle divide et impera. Dziel i rządź. Nie dość, że Pan X będzie nienawidził Pana Y za to, że to Y a nie on dostał dotację na remont chlewu, to w tym samym czasie Pan Y będzie ciągał po sądach Pana X za to, że ten nie wita się z nim z należnym szacunkiem, ponieważ nie pozdrawia: "Szczęść Boże!" A jeśli zacznie pozdrawiać, Pan Y z całą pewnością wywęszy w tym podstęp i uzna za daremne branie imienia Pana Boga, co oczywiście także obrazi jego rozbudowany aparat uczuciowy...

Jeśli tylko umożliwi się ludziom rozwiązywanie w sądzie sporów, które powinni rozwiązywać między sobą i bez pomocy państwa, powstanie sytuacja, w której postępowania w sprawie poważnych przestępstw będą blokowane przez zator ludzkiej urażonej dumy. Przypominam, że akurat dumy ludziom nie brakuje. Otworzy się pole dla wszystkich innowatorów w kwestii dyskryminacji, a więc rozbuduje się słownik poprawności politycznej. W końcu spełni się marzenie postępowców: grzechy lookizmu, ageismu i innych "izmów" będą penalizowane. W odróżnieniu do morderstw, gwałtów i napadów. Tutaj zapanuje powszechne zrozumienie. Już się tym zajmą tabuny nowowykształconych psycholożek...

Więc staraj się, Czytelniku, patrzeć w chodnik.
Bo już niedługo dres, czy menel po sakramentalnym pytaniu: "Co się gapisz?", zamiast zagrozić wpierdolem zagrozi sądem. Bo wyda mu się, że patrzysz na niego z wyższością. A to przecież - każdy się zgodzi - zupełnie nieuprawniona dyskryminacja.

Wasz Sted

PS Z ostatniej chwili: Traktat Lizboński wprowadzi karę śmierci za... nie, nie za morderstwo, a za wywoływanie zamieszek... Witaj totalitaryźmie! Info tutaj:
http://lpuk.blogspot.com/2009/03/summer-of-rage-could-be-lethal.html



poniedziałek, 9 marca 2009

Wlatcy Móch są wszędzie

Władcy Much są wszędzie, moi mili. Przepraszam, 'Włatcy móch'. Warto wprowadzać umyślnie takie literówki, publiczność uznaje to za niezły kawał żartu (o proszę, mi też udało się taką śmieszną grę słowną wprowadzić). Tymczasem ja pokusiłbym się raczej o określenie tej bajeczki jako kawałka czegoś innego, dużo bardziej śmierdzącego, niż jakikolwiek dowcip.

Nie da się ukryć, że w kupie (o właśnie, to to śmierdzące, o które mi chodziło) trzyma ten serial postać Czesia, który to stał się kultowy w Polsce, niczym Cartman z South Park, tudzież Stevie Griffin z Family Guy'a. Porównania do tych dwóch kreskówek nie użyłem przypadkowo - Włatcy Móch ewidentnie aspirują to wypełnienia niszy zagarniętej przez zagraniczne kreskówki dla dorosłych. Jest to wszak bajka dla dorosłych, mamy wulgaryzmy, przeróżne mniej lub bardziej widoczne nawiązania do kultury popularnej. Dzieci, tak przynajmnie sądzę, przekazu 'Włatców' nie zrozumieją. Chociaż, czy tam w ogóle jest jakis przekaz? Co prawda, mój kontakt z nimi był pobieżny, ale wystarczył, by uzyskać odpowiedź na to pytanie. A brzmi ona: nie. I proszę nie besztać mnie za ową pobieżność. Po prostu nie uważam, żeby dłuższe obcowanie z 'Włatcami' doprowadziło do odkrycia jakiegoś niebalnalnego przesłania w tej kreskówce. [Racja. Dowcipy o Rydzyku i dwotkach mocno się już przejadły - dop. Sted]

Niektórzy ludzie oskarżają także Family Guy'a o brak jakiegokolwiek przesłania. Jest w tym ziarno prawdy, aczkolwiek nie bierze się pod uwagę wspomnianych nawiązań do świata kultury, polityki, czy po prostu jakiś bieżących tematów. Pomysłodawca serialu, Seth McFarlane, wyraźnie i z finezją odwołuje się do rzeczywistości i bieżących wydarzeń ze świata kultury czy polityki. Można więc śmiało traktować Family Guy'a dwojako - albo jako tępy zbiór żartów, które zmuszają człowieka do śmiechu, lub jako całkiem poważną satyrę na amerykańskie społeczeństwo (i nie tylko z resztą, McFarlane upodobał sobie śmianie się ze stereotypów, co już mniej widać np. w South Park, gdzie twórcy stawiają raczej na konkretne jednostki, wystawiając je w kolejnych odcinkach na pośmiewisko), posztakowaną jedynie niemającymi nic wspólnego z fabułą dowcipami. We 'Włatcach Móch' zaś drugiego dna nie widać (mimo pomocy ze strony wikipedii). Przekonany wręcz jestem, że gdyby nie głos Czesia i i jego powiedzonka, które dopiero przetworzone przez taką wokalną manierę, mogą wydawać się, powtarzam! wydawać się zabawne, serial zszedłby już po pierwszej serii, a o przeniesieniu na antenę Mtv twórcy mogliby tylko marzyć. Ale spokojnie, co prostackie i głupie (a, umówmy się, każdy może elegancko naśladować manierę Czesia), to najłatwiej przyswajalne (patrz artykuły z Faktu ze słynnym panem X, który siedzi w nocy w kredensie, żeby nie słyszeć hałasujących tirów). Więc Czesio się przyjmuje, wlokąc za sobą całą serialową otoczkę. W związku z czym nie mija wiele czasu, a 'Włatcy Móch' są już jako dzwonki w naszych komórkach, 'Włatcy Móch' reklamują konkretne firmy, 'Włatcy Móch' wchodzą do kina dozwolone od lat 12, przez co oczywiście wybucha skandal, na czym 'Włatcy Móch' tylko zyskują. Mało kto stracił na skandalu.

Przyszłość 'Włatcy Móch' mają zapewnioną. Wypełnili swoją niszę w Polsce, co prawda serialem na wskroś idiotycznym, ale jednak. I za to powinni dostać brawa. I dostają, aczkolwiek nie ode mnie i nie od Steda.

Kidriv

piątek, 6 marca 2009

Kto jeszcze jest oszukany?

Obejrzałem dzisiaj (w kinie!) "Oszukaną" w reżyserii Clinta Eastwooda i z moją ulubioną Angeliną Jolie w roli głównej. Powala. Ni razu nie spojrzałem na zegarek przez bite 2 i pół godziny. Eastwood to mistrz suspensu. Nie tylko. Jego oparty na faktach dramat wywoływał tak intensywne uczucia, że chwilami blisko mi było do tego, żeby - wstyd się przyznać - pójść w ślady siedzącej obok mojej lubej i uronić łzę. O jakie zatem oszustwo idzie w tytule filmu? Grube.

Ginie dziecko, a skorumpowana policja w ramach naprawy wizerunku znajduje podobne i wciska zrozpaczonej matce, która, psychologicznie zmanipulowana przez funkcjonariuszy, rozpoznaje w nim swojego syna. Matka szybko orientuje się w tej chorej sytuacji i oczywiście chce, by policja odnalazła jej prawdziwe dziecko. Ta jednak robi z niej wariatkę i zamyka w psychiatryku. Tylko dzięki pomocy dobrych ludzi, udaje się jej wygrać ze zgniłą instytucją państwową. Zawiłe? Tego zarzutu Eastwood uniknie z całą pewnością. W końcu, jak już powiedziałem, dramat oparł na faktach i - zgodnie z tym, co czytałem w internecie - ubarwił w naprawdę niewielkim stopniu. Przerażające, ale właśnie w takiej paranoi żyją... pardon... żyli ludzie.

No, właśnie... żyli, czy żyją?

Niedawno głośno było u nas o sprawie Krzysztofa Olewnika, którego porwano i przez opieszałość i nieskuteczność, a przede wszystkim korupcję policji, porywacze go zamordowali. Analogie z filmową historią narzucają się same. Ale państwo nas oszukuje na każdym kroku, nie tylko w takich spektakularnych wypadkach, i w zasadzie nie potrzeba nam Clinta, żeby się o tym przekonać. Słyszałem niedawno historię chłopaka, który zrobił prawo jazdy. Jak tysiące innych chłopaków i dziewcząt. Zdał modelowo - za pierwszym razem. Dostał upragniony dokument i poruszał się swoim wehikułem sprawnie i bezkolizyjnie przez ok. 2 tyg. Potem przyszła policja i zarządała zwrotu prawa jazdy. Dlaczego? Osoba weryfikująca przebieg egzaminu stwierdziła, że EGZAMINATOR zapomniał skierować egzaminowanego na rondo. A to jest, rzecz jasna, wystarczający powód, żeby egzamin unieważnić. Absurd. W skali mikro, ale jednak absurd. I nasze życie, niestety, przez kochane państwo jest wypychane takimi absurdami. Oto czytam w internecie, że Ministerstwo Finansów wydrukowało PIT-y ze zbędnymi rubrykami. Urzędnicy jednak zapewniają, że nawet, gdy ktoś wypełni te rubryki, nie odbiorą mu za to należnych ulg podatkowych, czyli delikwent nie zostanie ukarany. To ja się pytam, dlaczego w ogóle za to, że ktoś dopisze trochę więcej słów niż potrzeba do formularza miałyby być jakiekolwiek kary? Zwłaszcza, że dodatkowe rubryki to wina samych twórców PIT-a? To wbrew logice, to jest pieprzony skandal, że w ogóle ktoś taką możliwość bierze pod uwagę. Bo przecież zapewnienie urzędasów, że kar nie będzie, sugeruje, że mogłyby być. Zakłada się, że w naszej chorej rzeczywistości, taka ewentualność może być realna! Chcecie kolejnego absurdu? Tusk zadeklarował, że w ramach ratowania małych gospodarstw przed podwyżkami cen prądu, ustali limity poniżej których ceny będą niskie. Powyżej zaś o wiele wyższe. Innymi słowy, ci co potrzebują więcej energii będą musieli płacić za tych, co potrzebują jej mniej. Żegnajcie zamrażarki, lodówki i pralki! Donek postanowił zmusić Polaków do oszczędzania! Ręce opadają. Ale przykładów zachowań władzy immanentnie sprzecznych ze zdrowym rozsądkiem jest mnóstwo. Sięgnijcie po dowolną gazetę...

Jesteśmy codziennie oszukiwani przez państwo. Urzędnicy, czasem może nawet wierząc w to, co robią, zdają się wzniecać rewolucję przeciwko prawu grawitacji. Wystarczy, że GUS poinformuje, że taka rewolucja ma 95% szansy powodzenia, a my w to uwierzymy. Licencjonowani złodzieje różnych szczebli zrobili z nas potulne owieczki, którym można wszystko wmówić. 'That's for your own good.', jak powiedziano bohaterce "Oszukanej", zamykając ją w celi szpitala dla czubków. 'That's for your own good' mówią nam politycy i biurwy całego kraju, gdy bezwstydnie sięgają do naszych portfeli. Mówią to także, gdy zakazują nam myśleć po swojemu, ustalając np. co jest, a co nie prawdą historyczną (paragraf za 'kłamstwo oświęcimskie"), albo ustalając kogo można i za co krytykować (paragraf za namawianie do nietolerancji i "wzniecanie nienawiści"). Mówią to także, gdy chcą narzucać nam nowy kodeks wartości, oparty o z gruntu zepsute zasady. Np. w postępowaniach sądowych i legislaturze permanentnie łamią zasadę 'lex retro non agit' czy 'pacta sunt servanda'...

To my jesteśmy bohaterami filmu Clinta. Jesteśmy nimi, póki walczymy z chorym systemem. Gdy przestajemy, jesteśmy zwykłym odgórnie zarządzanym motłochem. Rodzi się wtedy nowy rodzaj niewoli. Nie przeczę, niektórzy niewolnicy mogą czuć się szczęśliwi. Ale jak to mówił poeta: "Lepszy na wolności kąsek lada jaki, niźli w niewoli przysmaki". Których i tak nam raczej nasi panowie i władcy nie serwują.

czwartek, 5 marca 2009

Gdzież się podziewają stalowi mężczyzni?

Chciałem w tym poście znów trochę ponarzekać na kobiety. Puknąłem się jednak w czoło zawczasu, bo na dobrą sprawę, ile można się czepiać płci pięknej? I w ogóle z jakiego powodu się ich czepiać, skoro i tak mężczyźni latają za nimi z wywieszonymi ozorami, niezależnie od ich wad? Ponarzekam więc na płeć brzydką, też wdzięczny temat.

Co się mówi o chłopcach, panach, tudzież seniorach? Weźmy plotkę pierwszą z brzegu - nigdy nie przyznają się do swoich błędów. To 'nigdy' to świadome uogólnienie, nawet przeciwnicy mężczyzn (a tak się utarło, że jeśli ktoś jest anty-męski, to jest to raczej kobieta, niż facet) o tym wiedzą. Nic jednak człek nie poradzi na to, iż tylko uogólnienia zachęcają do dyskusji. Argumentując taki postulat, słyszy się, że mężczyzna jest zbyt dumny, żeby się przyznać do porażki. Często brnie i bzdury prawi, byleby nie wyjść na przysłowiowego bałwana. Z miłą chęcia krzyknąłbym - bzdura! No, ale krzyknąć nie mogę, bo to szczera prawda jest. Cała historia wiąże się z, mówiąc kolokwialnie, brakiem jaj. Sam nie mam ich wystarczająco dużo, żeby przyznać się do każdej przegranej. Niemniej wiem, co jest na rzeczy, toteż sądzę, że mogę się spostrzeżniami dzielić z Państwem całkowicie legalnie i prawomocnie. Chłop, jak jest tępy (a że większość ludzi to tępaki, to wiecie Państwo..) to się zamknie ze swoimi kłamstwami we własnym świecie, aż sam w nie uwierzy. Z dziewczętami akurat jest podobnie, no ale nie o dziewczętach teraz mowa (trzeba troszkę odczekać po temacie aborcyjnym Steda). Brak ikry wiąże się z każdego rodzaju przegraną. Czasami człowiek czuje, że coś jest nie tak, czasami zaś nie. Wówczas następuje wmawianie sobie różnych dziwactw, byleby dostroić się do względnej normalności. A że przy okazji zamazuje się obraz własnego ja, to już sprawa drugorzędna. O dziwo. Wydawałoby się, że bardziej wartościowym byłoby pozostanie sobą w każdej sytuacji, a nie ślepe brnięcie w jakieś konwenanse, byleby tylko zachować coś w rodzaju twarzy. W ten sposób nieśmiały chłopina może sobie wmówić, że jest gejem, bo wstydzi się podejść do dziewczyny i zagadać. Może być zamknięty na otoczenie przez całe życie i nie starać się nawet pomyśleć, dlaczego tak jest. Proste wyjście, wygodne takie. Wielu w głębi duszy swojej chętnie chciałoby żyć jakimiś przedawnionymi już problemami, wykrzykiwać je całemu światu prosto w twarz, a na koniec przybrać wyraz przysłowiowych 'oczu bambi' i pytać - 'ależ jestem nieszczęśliwy, prawda? To ja jestem najbardziej nieszczęśliwym człowiekiem na świecie, przytul mnie, a ja i tak będę Tobą gardził, bo nie masz aż TAKICH problemów, jak ja'. Wsio sprowadza się do gimnazjalno-licealnych rozterek, które jednak z wiekiem się zacierają. Zostaje jedynie jakieś niejasne poczucie krzywdy. Faceci zdaje się częściej brną w coś takiego, niż kobiety. Kobiety mają swoję zmyślone kompleksy, nie muszą sobie wymyślać jakiś problemów z okresu dojrzewania. Młodzieniec dotknięty przez samego siebie wyimaginowanymi rozterkami zacznie stawać się coraz większym introwertykiem. Jedynym jego kontaktem z innymi będzie nieustanne wychwalanie swojego niezadowolenia ze świata. Kobieta akurat tu działa wręcz odwrotnie. Kompleksy sprowadzają się do niesamowitej, przytłaczającej wręcz ilości 'żartów' na temat swojej urody. Coś na zasadzie - lepiej wyprzedzić faceta jakimś powiedzonkiem a propos mojej megadużej d***, bo przecież on na poważnie mógłby sobie z niej zażartować. Logika porażająca, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że kobiety ze swoimi kompleksami potrafią co najwyżej zanudzić, a faceci potrafią po prostu wkurwić.

Co ciekawe, aktualnie w świecie dominuje kult(ura) słabości. Tak, nie wiadomo już, ile w tym kultu, a ile rzeczywistej kultury. Mamy emo, mamy trendy, mamy wylansowanych projektnantów mody, mamy także metroseksualistów i indie rockowców, którzy w jakichś 80% nie są najlepszym materiałem na porządnego samca, co to przywali napastnikowi w obronie ukochanej. Warto tu zwrócić uwagę na jedną rzecz. Mówi się ostatnio, że kobiety chcą upodabniać się (i upodabniają nawet!) do mężczyzny. Są bardziej męskie, niż mężczyzni wręcz! Tymczasem proszę spróbować odwrócić tok rozumowania. Czy to nie jest przypadkiem tak, że to faceci stają się coraz mniej męscy, a kobiety po prostu muszą przejmować inicjatywę? Skłonny byłbym przyznać rację tej drugiej opcji. Nie mówię tu o skrajnych feministkach itp. Mam na myśli tzw. szarych ludzi.

Najgorzej, że z takim układem większość czuje się bardzo dobrze. Kobiety, zawsze uciskane, teraz mogą się wyszaleć i porządzić. Faceci zaś ze swoimi 'problemami' spokojnie mogą zamykać się w sobie, udawać, że nikt ich nie rozumie, a dziewczęta i tak się nimi zajmą. To tak jakby świat się w grobie przewracał. Świat żywcem zakopany.

Kidriv

wtorek, 3 marca 2009

Bezlitosne nazistki z "Manify"


Ja dzisiaj o tym, co uważam. Oto bodajże 8 marca odbędzie się "Manifa", czyli tzw. marsz kobiet, w którym te pod przywództwem swojej feministycznej awangardy wykrzykiwać będą o tym, jak są przez ród męski zniewolone. M.in. dlatego, że nie mogą popełniać zbrodni aborcji, jak im się podoba. Przebrzydli mężczyźni nie dość, że nie chcą za to płacić, to (przy poparciu garstki wyrodnych kobiet) niemal całkowicie jej zakazują. Manifeściarom rozchodzi się też o zapłodnienie in vitro, parytety w parlamencie i zarządach firm, walkę z Kościołem czy dochodzenie praw zboczeńców.

Uważam, że kobiety i mężczyźni, którzy wezmą udział w tym wydarzeniu dzielą się na dwie grupy. Jedna to nieświadome wagi tego, co głoszą, zmanipulowane owieczki. Druga to świadome wszystkiego manipulatorki, które wykorzystują biedne dziewczyny i chłopaków, żeby mieć z czego żyć. Szczuka, Graff, Środa, Dunin, Bratkowska. To tylko najważniejsze nazwiska z tej grupy. Powinniśmy sobie uświadomić, że one dążą do tego, żeby zalegalizować morderstwo. Stosując przebiegłą retorykę, namawiają do niego inne kobiety i same nie wahałyby się popełnić zbrodni aborcji. Są to po prostu nazistki czystej wody, uzurpują sobie bowiem prawo do oceny, co jest bądź nie jest człowiekiem i kiedy to "coś" można zabić.

Chciałbym, żebyście wiedzieli, że te wstrętne kobiety bez żadnej żenady mówią prosto w oczy ludziom pochodzącym z rodzin wielodzietnych albo niepełnosprawnym: 'gdyby przed waszymi narodzinami obowiązywało takie prawo, jakie postulujemy, istnieje duża szansa, że nigdy byście nie ujrzeli tego pięknego świata. Bo jesteście brzydcy, chorzy, albo wasi rodzice - biedni. Ale nie martwicie się, my mamy serca, bo przecież współczujemy wszystkim kobietom, które są na tyle nierozważne, że zachodzą w ciążę, gdy ich na to nie stać, albo chcą robić karierę. Na swoje biologiczne potrzeby przecież nic nie poradzą, a na prezerwatywę albo wstrzemięźliwość są po prostu za głupie.'

A jeśli Ty, Czytelniku, uczestniczysz w "Manifie", znaczy to, że popierasz hitlerowskie idee, jesteś mordercą
in potentia, współwinnym okropnej zbrodni. I szczerze pogardzam tym, co robisz. Nie tobą, a tym, co robisz. Pamiętaj jednak, że kiedyś tak przesiąkniesz tą ideologią, że sam się nią staniesz i będziesz także godny pogardy jako człowiek. Wiedz też, że popierając postulaty feministek, objawiasz zasadniczy brak szacunku wobec kobiet, bo twierdzisz, że nie są w stanie decydować o tym, jak, kiedy, z kim i po co uprawiać seks. Twierdzisz, że są niewolnikami chuci. Że liberum arbitrium jest im obcy. Dajesz się zwieść twierdzeniu, że to kobieta jest właścicielką płodu, zapominając że kobiety (poza wypadkiem gwałtu) nikt nie zmusza do tego, by zachodziła w ciążę.

Człowiek jest słaby i grzeszny, ale gdy waży targnąć się na czyjeś życie, nic go już nie może usprawiedliwić.

Rzekłem.

Wasz Sted

poniedziałek, 2 marca 2009

O gustach się dyskutuje

Dzień dobry !

Dzisiaj będzie o muzyce. Muzyce wyciągniętej z szuflady oznaczonej etykietą - dobra. Wbrew pozorom nie jest takiej muzyki mało. Pływa ona sobie po świecie, trafiając do co bardziej otwartych i rozumnych uszu. Zastrzegam jednak, iż nie należy mylić muzyki dobrej z muzyką 'dobrą', czyli taką, o której ludzie znani (zazwyczaj z tego, że są znani, albo akurat dlatego, że ich drużyna nieźle sobie radzi w lidze) napomykają w odpowiedzi na pytanie 'jakiej muzyki słuchasz'?

'Ano słucham dobrej muzyki'. Dociekliwemu słuchaczowi powinno narzucić się w tym momencie następne pytanie - 'co to jest ta dobra muzyka?'. Spokojnie. Osobnik znany z tego, że jest znany nie udzieli satysfakcjonującej odpowiedzi na taki problem. Dla niego dobra muzyka, to muzyka popularna, muzyka lekka, przyjemna, zbyt łatwa w odbiorze, żeby przysiąść i się nad nią zastanowić. Mawiają, że o gustach się nie dyskutuje, tymczasem proszę zwrócić uwagę na fakt nieposiadania przez znaczną ilość osób gustu muzycznego w jakiejkolwiek postaci. Mawiają także, że gust mogą kształtować media. Ja jednak protestuję! Ileż wart jest taki gust, który zależny jest w 100% od osób trzecich? A nawet nie osób, lecz od polityki sklepów, wytwórni czy kreatorów wizerunu? Każdy zgodzi się, że tyle, co nic.

Wracając jednak do samej Dobrej Muzyki. Jak ją można namierzyć? Co, lub kto określa dany utwór jako dobry? Prawda jest taka, że dobra kompozycja sama się potrafi określić. Mówiąc prościej - dobra muzyka jest całkowicie obiektywna. Nie da się ukryć, że wieść o dobrych wykonawcach roznosi się przez konkretne osoby, jednak nie znaczy to, że kolega nam wpaja i wdraża myślenie o płycie 'Kind of blue' (Milesa Davisa dla niezorientowanych) jak o płycie genialnej. Owszem, można poddać się perswazji, nie jest to trudne, nierzadko wręcz niezależne od człowieka. Z tym że ktoś, kto poświęci takiej płycie trochę czasu, odrzuci w końcu wcześniejszą perswazję, gdyż sam doskonale zrozumie fenomen danego albumu, czy utworu. "Kind of blue" jest akurat zjawiskiem kulturowym, w końcu to kamień milowy w historii muzyki jazzowej. Za samo "cofnięcie kijem jazzu" (i puszczenie go w nieznane rejony) Davis pownien być wznoszony na piedestał. Jeśli jednak ktoś będzie utrzymywał, że owy album to rzecz słaba, z czystej przyzwoitości przyzna, że ma jednak olbrzymie znaczenie dla muzycznego świata.

Tyle o "Kind Of Blue". Przykład to o tyle niefortunny, ponieważ ten album to nie tylko muzyka, ale także cała otoczka, jak wspomniałem, kulturowa. Zastosowanie skal modalnych, 'uspokojenie' nieokiełznanych big-bandowych tyrad, wyciszenie muzyki jazzowej, wzięło się dokładnie od tego longplay'a. Podważać wartość i wpływ "Kind Of Blue", to jakby krzyczeć, że Beatlesi w swojej karierze nie stworzyli nic oryginalnego, a Michael Jackson grał old-schoolową wersję electro. Surowo przestrzegam przed tego typu teoriami.
Są jednak płyty, które nie aspirują do bycia kamieniami milowymi. Mówimy o nich jednak, że są porządne, niezłe, dobrze się ich słucha, wpadają w ucho, mimo iż wydaje się, że nikt z wykonawców specjalnie o przebojowość nie prosił. I takich albumów jest naprawdę wiele. Jedne z nich można zamknąć w szufladzie pełnych płyt dobryh dla fanów danego gatunku, inne z kolei lądują w szafce dla szerokiego grona...

Tom Waits - ekscentryk, niemal muzyczny wyrzutek, mimo szorstkiego brzmienia, paskudnie przepitego głosu (gdyby był ulicznym menelem, nikt nie uwierzyłby, że zbiera pieniądze na zwykłą bułeczkę) i bardzo oszczędnych kompozycji, pozostaje nie dość, że artystą kultowym, to jeszcze nie można powiedzieć, że w jakiś sposób nie przemawia on do ogółu. Sam nie raz byłem świadkiem imprez, na których ludzie przyzwyczajeni do kiwania się przy remizowym umpa-umpa, chylili nagle czoła przed takimi kawalkami jak "Martha", czy "Tom Traubert's Blues", "Christmas Card From A Hooker"... czy "Heart of saturday night". W nich jest bowiem melodia, przekaz, emocje i na dodatek wszystkie idealnie zgrywające się ze sobą. Fani Waitsa słuchają przeważnie albumu "Rain Dogs", co jest akurat rzeczą dziwną, gdyż żaden z wymienionych przeze mnie wyżej utworów, z tej płyty nie pochodzi. Zaręczam wszak, że oddziaływanie dźwięków generowanych przez tego Pana sprawdzam w każdym wolnym momencie na wszelkiego rodzaju jednostkach. Każdy rozumie, że coś Dobrego drzemie w jego twórczości. Nie każdy słucha na codzień, ale każdy docenia.

Powyżej przedstawiłem przykład na obiektywną i dobrą muzykę. Jest to jednocześnie całkiem niezły argument na rzecz bezsensowności wytartego, jak kuchenna szmata powiedzonka - 'o gustach się nie dyskutuje'. Gusta, moi drodzy, są albo dobre, albo złe. I proszę nie bronić mi szydzić z tego, że ktoś naprawdę lubi Ich Troje, czy Scootera. Jeśli bowiem gust jest zły (a da się to sprawdzić dużo dokładniej, niż tu nakreśliłem), to warto wziąć się za jego poprawienie. Zaznaczam, że nie chodzi o upodobnienie się do grupy osób 'w klimacie', czy w innym paskudztwie zakrawającym o subkulturę, a jedynie o przejaw muzycznej inteligencji. Niewielu się takie oświecenie zdarza. Nad czym ubolewam.

Dobrej nocy życzę!

Kidriv

niedziela, 1 marca 2009

Nie felieton, a wstęp rzeczywisty

Felietony zwykły rozpoczynać się anegdotką, towarzyską najlepiej. W grę wchodzi również historia pozornie zwyczajna, standardowa, albowiem łatwiej taką opowiastkę urobić na potrzeby zagadnienia poruszanego w tekście. Historyjka ta do końca felietonu pozostaje nieistotna. Nie można nawet powiedzieć, że siedzi w ukryciu, żeby pod koniec (czyli w momencie, kiedy Czytelnik dochodzi do morału) przypomnieć się swoją obecnością. To w ten sposób nie działa i należy się z tym pogodzić.

Powyższy akapit należy więc traktować jako luźne wprowadzenie do tematu, z którym owy akapit nie ma zbyt wiele wspólnego. Jeśli zaś ktoś będzie kręcił nosem i oskarży mnie o niespójność i niezrozumiałe skakanie z tematu na temat, oskarżę go o...
CZEPIANIE SIĘ.

Tak! Umyślnie napisałem ten czasownik wielkimi literami, gdyż radziłbym Państwu przyjrzeć się bliżej tej, jakże ludzkiej cesze. Z czego ona wynika? Z zazdrości? Ze zniecierpliwienia? Z braku szacunku? Z własnej mądrości?


Nie da się ukryć, że my tu się z Weinsteinem czepiamy wszystkiego, a jak się nie czepiamy, to ironizujemy, tak że głowę urywa (warto tu zaznaczyć, że post Steda o 'nowym, co nadchodzi' to nic innego jak przykład ironii). Nietrudno wzbudzić takim stylem pisania niesmak, albo wręcz pogardę ze strony Czytelnika naszego bloga. Dlaczego nie zaproponujemy własnej recepty na kulturę, państwo, cnotę, czy cokolwiek z rzeczy istotnych? Nic, tylko biadolimy, a powinniśmy przymknąć oko na przykład na rozpowszechnianie informacji o osobach i zdarzeniach, które potępiamy.

Powinniśmy także przysiąść i wymyślić ratunek dla ogólnoświatowego (no, niech będzie na razie, że ogólnopolskiego) upadku wartości wszelakich. Odpowiem, że owszem, przysiedliśmy. Z posiedzenia i burzy mózgów wyłonił się, paradoksalnie rzecz biorąc, pomysł na założenie takiego właśnie bloga. Proporcje póki co proporcje są zachwiane, ale nie obawiajcie się! Nie jest prawdą, że nie ma czego i kogo chwalić i dla wszystkich ewentualnych malkontentów (dziwię się swoją drogą, że jeszcze żaden się tu nie przypałętał) pragnę ogłosić, że jest kogo chwalić, mało tego! Sami mamy czym się pochwalić, tylko po co przysładzać samym sobie?

Tyle tytułem wstępu.

Kidriv