piątek, 21 sierpnia 2009

Rozdarta dusza pseudo-inteligenta - rozważania wakacyjne

Wakacje to niewdzięczny okres dla kinematografii. Śpieszyć się trzeba z komediami, filmami akcjami, coraz mniej strasznymi horrorami, sequelami etc. W grę wchodzi nakręcenie filmu miłego dla widza. Nie zostawi on na psychice odbiorcy żadnego śladu, nie będzie śnił się po nocach, nie będzie dręczył za dnia. Wydajmy 15 złota, a pozostanie nam jedynie dziura w portfelu! Oczywiście nie przez wydanie piętnastu uncji na bilet. Należy być świadomym kosztów dodatkowych: wakacje, więc i randka z dziewczyną w luźnej białej sukieneczce ze wstążką i kwiatkiem we włosach, która budzi w młodzieńcu skojarzenia nie tylko estetyczne. W parze za tym idzie następne 15 zł na bilet dla naszej nimfy wodnej plus dwa średnie popcorny i jedna duża cola. Razem - milion złotych. Wydajemy więc radośnie milion zlotych i zasiadamy w fotelu multipleksowym. Multiplexa takiego charakteryzuje jednak multipleksowy repertuar... którego ponoć nie ratuje nawet Christian Bale i boski Johnny! Ani ulubieniec homoseksualistów Daniel Radcliffe! Innymi słowy na jaw wychodzi prawda okrutna - nic nie ratuje wakacyjnego repertuaru multiplexowego przed staczaniem się w dól i zbieraniem śmieci z wielkiej góry tandety i papki z napisem 'to już było - dowidzenia!'.

Kina niezależne nie dają jednak za wygraną i szaleją równie wakacyjnie. Tylko w drugą, ambitniejszą stronę. Tak zwanej klasyki filmowej w Alchemii czy Muranowie znajdziemy od groma. I tu mnie zaczyna mierzić cala ta sytuacja. Zaczyna robić się niezręcznie, krępująco wręcz. Dla mnie. Czując pewnego rodzaju wzgardę dla siebie siedzącego w kinie i oglądającego 'Harry'ego Pottera', o którym zapominam 15 minut po wyjściu z przybytku, myślami błądzę gdzieś w okolicach filmu ''Control' (we wspomnianym Muranowie), tudzież przedpremierowego pokazu najnowszego obrazu Wima Wendersa. Cóż mi jednak z tego błądzenia przychodzi, skoro to nawał średniactwa i przeciętniactwa zmusza mnie do przeniesienia się na bardziej inteligenckie rejony tej sztuki, a nie ja sam?! W wakacje przychodzi dzień, kiedy czuję, że muszę się odchamić, bom skapcaniał. Piwka i karaoke się odechciewa, a zachciewa zgłębiać Gombrowicza, Dostojewskiego i offowe filmy... Czar prostoty i spontaniczności pryska, zanim się pojawia i zostaje ja sam pastwiący się nad psim losem pseudo-inteligenta... A może chłopka-roztropka, który inteligenckie bytowanie stawia na piedestale życia? Serce mi się ściska, dusza tego serca płonie, kiedy dochodzę do takich wniosków.

A Państwo? Proszę się zastanowić, czy naprawdę interesujemy się sprawami ponadprzeciętnymi tylko ze względu na własny rozwój? Czy to nie jakaś inna tajemna, odwieczna siła popycha nas do udawania mądralińskich i wielce niezależnych panocków z duszą artysty? I dlaczego to nie sama dusza artysty nam puka w okno, tylko reszta świata tłoczy się stękając coś o potrzebie bycia światowym i oczytanym? Co jest grane? Jak to, kurczę, jest?

Tymczasem niebawem wybieram się na 'Hangover' i jest mi z tego powodu naprawdę przyjemnie. 'Control' i Wendersa na dużym ekranie nie obejrzałem.

kidriv

czwartek, 20 sierpnia 2009

Morze versus góry

Wielu z Was, czyli dokładnie milion, codziennie po porannym pacierzu, myciu i spożyciu zadaje sobie to fundamentalne pytanie: gdzie lepiej wypoczywać w górach czy nad morzem?

Odpowiedź jest oczywista, ale zgrabne uzasadnienie nie.

Morze i góry to pewne symbole. Morze to po prostu woda w dużej ilości, słońce, piasek i zimne piwo. Morze to leniuszek, słodki miły pan, który dba o to, by mięsień piwny był regularnie zaopatrywany w paliwo. Morze to świat dresa - miły spacerek chodniczkiem, gofr i subwoofer. Oraz - tatuaż z henny. Morze jest piękne - owszem, jednak zajebiście nudne. Góry zaś, prócz tego, że nudne nie są - są po prostu mądre. Wchodzisz do schroniska, w którym nocleg kosztuje 25 złotych i dowiadujesz się, że 'tutaj prądu nie ma'. W dodatku właściciel schroniska podaje tę wiadomość jakby to był powszechnie znany fakt. Nie ma też ciepłej wody, ale o tym dowiadujesz się dopiero, chcąc wziąć prysznic. Poza tym nocny chłód i zmęczenie, które nie daje zasnąć. Bo wcześniej przewędrowałeś miliard (a właściwie dwadzieścia) kilometrów pod górę i z górki i nóg nie czujesz. Buty masz obłocone, a ubrania - przepocone. Pozornie nic ciekawego. Zmęczyłeś się i tyle, a w dodatku jesteś brudny. Nie! Masz jednak satysfakcję - zdobyłeś szczyt, kilkaset metrów w górę!, a to zwłaszcza dla mieszczucha nie lada wyczyn. Na ostatnich metrach ledwo dyszałeś i zadawałeś sobie pytanie, po co to wszystko, ale już na szczycie, gdy wiatr owiewał Ci twarz i patrzyłeś "z góry" na świat i horyzont siegał daleko, jak nigdy dotąd - po wątpliwościach nie było śladu. W schronisku tylko grzaniec, żadne tam chlanie, a wcześniej - po drodze - orzeźwienie w górskim strumieniu. Nie ma w tym nic z leniuszka, a są same święte banały - czyli czas i dla ciała i dla duszy. Poza tym góry zbliżają. W górach - co jest znamienne - wszyscy stają się w pewnej mierze znajomymi. Na szlaku nikogo nie dziwią pozdrowienia, które przesyłają im obcy wędrowcy. Góry to granica, która bardzo skutecznie blokuje przejście tym, którzy w życiu szukają tylko tego, co łatwe, lekkie i przyjemne. Morze taką granicą nie jest. Tam każdy przybywa w grupie i w grupie odjeżdża, a jeśli coś kogoś zbliża, to jest to raczej wspólna wsiurska dyskoteka niż zmęczenie wędrówką i dysputy. Poza tym nad morzem wszyscy dążą do wygody - fajny pensjonacik, blisko do smażalni, baru i plaży oraz dupy tudzież fajne ciacha. Morze to, jeszcze raz podkreślę, nuda. W dodatku z wyżej zarysowanych powodów jest to nuda mdła, a nie arystokratyczna. Morze to przedłużenie każdej wiejskiej dyskoteki i nic więcej. W ujęciu wakacyjno-wyjazdowym, oczywiście. Góry to spojrzenie w gwiazdy, to coś więcej.

Wolę Bieszczady od Bałtyku.


wtorek, 11 sierpnia 2009

Przypowieść o Szarlatanach

„Jeśli jesteś Szarlatanem, to spraw by to coś znaczyło.”

Kiedy Człowiek jest Szarlatanem?
Kiedy wie, że jest Szarlatanem, skoro jeszcze nie sprawił, żeby to "coś znaczyło”?

Kogo oszukują Szarlatani? Wszystkich? Wszystkich? Tylko najbliższych? A siebie? Różnie bywa z tym ostatnim.

Łatwo włożyć rękę w ogień. Jeszcze łatwiej ją z niego wyjąć. Wszak ogień przyciąga tylko z racji nadania mu przez Człowieka "mrocznego" znaczenia: zemsty i fizycznego poniżenia. O ile mi wiadomo, ów Człowiek do wyboru miał jeszcze co najmniej jeden żywioł – wodę, ziemię lub powietrze. Żywioły nie są w stanie się godzić między sobą: albo zachowują obojętność, albo gardzą sobą z wzajemnością. Ogień sam w sobie stricte destrukcyjny nigdy nie będzie. Tak, jak woda nigdy nie będzie tylko życiodajna.

Znów więc liczy się Człowiek ze swoją symboliką. Czy wyobrażacie sobie Szarlatana Wody, tudzież Ziemi? Przecież to byłoby śmieszne do licha! Szarlatan może związać się wyłącznie z ogniem. Z wielką chęcią zatopi w nim obie dłonie w celu udowodnienia swej przynależności do reszty typów spod ciemnej gwiazdy. Uważajcie siostry i bracia, bądźcie uważni! Taki czyn demaskuje bowiem Szarlatana w pełnym blasku takich ciemnych gwiazd!

Prawdziwy Szarlatan nie będzie zabiegał jednak o poklask. Nie będzie figlował dla jakiejkolwiek maści motłochu. Szalaratan pełną gębą zna bowiem te same sztuczki, co sam Czarodziej, z tym że inną magią zwykł się parać. I nie przeszkadza mu to, gdyż samotność jest dla niego darem niebios, a przygody zwykł prowokować sporadycznie.

Tak, wiele jest w Szarlatanie z tajemniczego średniowiecznego Stworzyciela – feudała podbijającego i objeżdżającego z niepokojącym błyskiem w oku podbite tereny.

Niebezpieczne to zajęcie.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Sieroty Toma Waitsa

Uwaga, moi mili! Recenzję napisałem w styczniu roku 2007, więc takie niuanse, jak ew. odejście Toma Waitsa na emeryturę muzyczną należy już swobodnie między bajki włożyć.

Jakiś czas temu moje zainteresowanie twórczością Toma Waitsa przycichło. Chwili oddechu w obcowaniu z tym artystą wymagał cały mój organizm, pulsując z nadmiaru tej jakże specyficznej muzyki i światopoglądu, który jej towarzyszy. Warto odnotować, iż to właśnie światopogląd Waitsa powinien urzekać co bardziej zagubionych i wyczulonych na nowe horyzonty osobników. Cóż bowiem zostanie nam z biednego Toma, kiedy poddamy go wnikliwej analizie? Przede wszystkim osobowość. właśnie Nie można bowiem z ręką na sercu oświadczyć, że muzyka Toma Waitsa odciska piętno na późniejszych zespołach. Oświadczenie takie byłoby grubo przesadzone, a argument ku temu nasuwa się od razu - nikt nie próbuje tego człowieka w muzyce naśladować (no może nie licząc Sandy Dillon, ale wszyscy zgodzimy się również, że wyjątek potwierdza nieszczęsną regułę)! Tom sam sobie tworzy szlaki, które konsekwentnie przeciera. Konsekwencja ta przejawia się choćby w spójności i płynności, z jaką kolejne albumy artysty przechodzą w następne produkcje. W takim układzie, powinniśmy liczyć się z tym, że najnowsze, przekrojowe wydawnictwo - "Orphans: Brawlers, Bawlers & Bastards" otrze się o wszystkie wątki podjęte na przestrzeni prawie 40 lat, przez naszego bohatera.

Na początek kilka informacji rodem ze sklepu internetowego. Tom Waits wydał dzieło absolutnie wyjątkowe. Mamy więc wspomniany zestaw 54 kompozycji, a w tym okrągłą liczbę trzydziestu utworów zupełnie nowych. Całość opakowana jest w eleganckie pudełeczko z prawie stustronicową książeczką w środku. Płyta kosztuje tylko 150 zł. (w przybliżeniu oczywiście). Zaistniała sytuacja wręcz narzuca ludziom uważającym się za znawców muzyki, kupienie tego produktu. Gdy już to zrobimy, powinniśmy odczekać chwilę, coby się w ogromności tego wszystkiego odnaleźć. To nie jest czteropłytowe "Bitches Brew" o wartości typowo kolekcjonerskiej.

"Orphans" należy traktować jako pełnowymiarowy album Waitsa. Niewątpliwie tak należy o tym myśleć. Ja jednak przekonać się do jego wartości wciąż nie mogę. Zdawało mi się, że ten muzyk zaserwuje nam choć śladowy powrót do czasów "spelunowo-barowych", znany z pierwszych płyt. Tak się jednak nie dzieje. Tom Waits wgryza się w mur, który zaczął rozbijać w okolicach płyty "Mule Variations". Jest więc dużo bluesa, we wszelakich odmianach. Jest również zestaw pokręconych numerów, przypominających takie kompozycje jak genialne "What's he building in there?" tudzież mniej genialne "Circus" (pierwsze z "Mule Variations", drugie zaś z późniejszego o pięć lat "Real Gone"). Są ballady przypominające swoją ulotnością, smutkiem i zakurzeniem kompozycje z "Alice", "Tell it to Me", który akustyczną gitarą przypomina wyjątkowe "I Hope that I don't fall in love with you'" z debiutanckiego krążka "Closing Time". Zaraz po nim rusza już wręcz bezwstydnie kopia podniosłego "Come on up to the house'", kawałka zamykającego "Mule V". Aż dziw bierze, jak to się stało, że ten utwór trafił na drugą część "Sierot", czyli "Mazgajów" (Bawlers). Następna kompozycja z tego działu pozwala jednak zapomnieć o niezbyt przyjemnym poprzedniku, a pozwala rozkoszować się zagubioną, uliczną balladą, aczkolwiek w całkiem nowym stylu. A stylów na tej płycie jest 54. Warto to zaznaczyć dobitnie, zwłaszcza dla tych, którzy twórczość artysty znają pobieżnie. Znajdą na tych trzech płytach tyle kolorów, tyle smutków i radości, tyle okrucieństw i szaleństw, których nie starczyłoby dla jednego żywota. Być może dlatego wśród rozrabiaków (tytuł pierwszej płyty - "Brawlers"), wspomnianych mazgajów oraz bękartów (tytuł trzeciej płyty - Bastards) znajdują się również kompozycje stworzone wspólnie z Kathleen Breenan - nieocenioną małżeńską inspiracją dla Waitsa od jakichś 20 lat.


"Orphans" zaczyna się, powiedziałbym, ostrożnie. Po obejrzeniu teledysku do "Lie to me" nie mogę powstrzymać się od stwierdzenia, iż wręcz komicznie. Kto zna specyficzne "kocie ruchy" Waitsa, ten powinien wiedzieć, co chcę przekazać. Zwłaszcza, że sam utwór aż prosi się o taki, a nie inny obraz. Kiedy pierwszy utwór mnie powala, drugi powoduje, że zaczyna dojrzewać we mnie straszliwy dla kompilacji wszelakich zarzut – "to jest nierówne!". Oczywiście, takiej solówki gitary jak w "Lowdown", świat Waitsa jeszcze nie widział, niemniej boli wtórność przemawiająca z całości tego utworu. Trzeci numer to już dość swobodna hybryda "Jockey’a pełnego bourbonu" z "Eyeball Kid" oraz "Get Behind The Mule". Rozrzut dość odległy (kilkanaście lat), więc jakże inspirujący na nowo! Pięć minut wspaniale skocznego, osadzonego w bluesowej tradycji, klimatu. O "Lowdown" przestaję myśleć. Kolejna kompozycja to szybszy i "więzienny" ‘Fish in the jaillhouse’. Po tym chwila zasłużonego oddechu (trzy świetne utwory Waitsa sieją naprawdę spore spustoszenie) przy "Bottom of the world". Oj, ciągnie się ta ballada, ciągnie przez całe sześć minut. Wdziera się przez przylegającą do ciała koszulę i, następnie, ucieka przez gardło w postaci pijackiego okrzyku: "And i’m lost at the bottom of the world!". Ta kompozycja boli, podobnie jak klasyczna już "Niewinna, kiedy śpi" (z płyty "Frank’s Wild Years"). Mimo, iż z pozoru te dwa utwory nie zdradzają większego podobieństwa do siebie...

Cóż jednak na "Orphans" wyróżnić? W gazetach i w internecie piszą, że istotny jest siedmiominutowy protest song pt. "Road to piece". Protest song to faktycznie nie lada. Mamy do czynienia w końcu z utworem anty-buszowym (od Georga ‘Dabii’ Bush’a) i anty-irakijskim (od wysyłania wojsk do Iraku). Rzecz to u Toma niespotykana. Zawsze raczył nas mniej przyziemnymi historiami, choćby o biednym Edwardzie, który urodził się z twarzą swojej niedoszłej siostry z tyłu własnej (co zaprowadziło go do samobójstwa). Niewielu prawdopodobnie spodziewało się piosenkowej reakcji artysty na współczesne problemy. Całe szczęście sam utwór nie przykuł mojej uwagi na tyle, abym mógł się rozpisywać o nim w nieskończoność. Pominę więc go milczeniem i może wspomnę słów kilka o ostatniej płycie w zestawie. "Bastards" to zbiór kompozycji nieprzypominających nic (no może oprócz niektórych wygibasów formacji Xiu Xiu), oprócz samego Waitsa. Jest kilka coverów: "What keeps mankind alive?"Kurta Weilla, "Home I’ll never be" Jacka Kerouca, czy wiersz Charlesa Buckowskiego "Nirvana". Generalnie bękarty to rzecz najtrudniejsza do sklasyfikowania, najbardziej powykręcana, brudna i, w konsekwencji, trudna w odbiorze. Podobieństwo takich utworów, jak "Poor little lamb" do równie ciężkiego "Black Rider" nie byłoby tu przesadą. Z drugiej strony są też kompozycje kompletnie dla Waitsa nowe, jak choćby elektroniczny, niepokojący "Dog Door".

Podsumowując, wiele na "Orphans" Waitsa znanego. To w obliczu pogłosek, że Waits nic już więcej w swojej karierze nagrywać nie będzie, rodzi zakłopotoanie. Z jednej strony Orphans byłoby tu wspaniałym prezentem na pożegnanie, z drugiej zaś wydawnictwo to zostawia tak duży niedosyt i tak wielką chęć usłyszenia więcej, że proponuję przestawić się na myślenie o wspomnianym przeze mnie zakończeniu działalności, jak o jakiejś podłej plotce.

Kidriv

niedziela, 9 sierpnia 2009

Smutne żywoty mieszkańców świata (z Tomem w tle)

Straciłem biografię Toma Waitsa. Najpewniej bezpowrotnie. Przyznam się, że tęsknię do tej książki wyjątkowo. Dlatego, że Waits jawi się tam nie tylko jako nieprzeciętny artysta, ale także jako zwykły człek z małym patentem na siebie samego. Śliczny żywot wiedzie, jasność aż bije z jego życiorysu. Rodzina, dzieciątka, możliwość utrzymywania się z robienia tego, co się kocha, piękna żona u boku i ciekawe znajomości. Cóż z tego, że przez ¾ swojego życia snuje sentymentalne i przygnębiające ballady o wszelkiej maści odszczepieńcach. Sam nie ma prawa czuć się wygnańcem. Ludzie takich jednostek jak Waits potrzebują, żeby móc się na nich oprzeć niczym na wygodnym fotelu. Potem już tylko pilot, już kakao i jajecznica... Dalej jeszcze telewizja i już spać. I tak w kółko. Waits zaś nie będzie się przejmował, nie będzie stroił fochów zacinając się w środku „Step Right Up” z prostego powodu – niewielu go już słucha na winylach. Z resztą ten starzejący się gentleman naprawdę ma inne, znacznie ciekawsze rzeczy, którymi może się zająć.

Rano delikwent wstaje do roboty, w komórce leci radio, bo inaczej nudno byłoby jechać tramwajem. Przydałaby się książka, ale kto o tym pamięta, kto ma zdrowie o 7 rano wertować Ulissesy i Czarodziejskie Góry? A przydałoby się, przydałoby, bo wraz z wejściem słonka w zenit, czas w dziwaczny, pokręcony sposób przyspiesza i potem już tylko nawał pierdół, o których nie będzie się pamiętało dwa dni później.

Wszystko to z prostego powodu – ludzie patentu na siebie nie mają. Nie przysiądą, na własne kolana nie padną, nie pomyślą. Zasłaniają się zaś innymi, tymi jaśniejszymi od siebie, pozornie (lub przeciwnie) ciekawszymi, na ich kolana chcą padać!

Ich marzenia rozpływają się wraz z ostatnimi nutami „Blue Valentine”. Sprzęt hi-fi milknie, ale kogo to obchodzi – delikwent już chrapie i śni mu się pierwszy pocałunek.

PS Użyłem określenia „delikwent” dwa razy w tym tekście. Czy powinienem zrobić z niego postać literacką? Pisać z wielkiej litery, napuszyć się przy nim troszkę?
PS 2 Dajmy sobie z tym spokój.

Kidriv

sobota, 8 sierpnia 2009

Myśl na niedzielę

'By móc przypisywać rzeczom znaczenie, trzeba wierzyć w Boga'
Nicolas Gomez Davila

To właśnie z tej przyczyny radości współczesnego człowieka są tak mdłe - bez znaczenia.

piątek, 7 sierpnia 2009

Miłość. Romantyczna miłość

Miłość. Romatyczna miłość. To piękna sprawa. Drżenie rąk, przyśpieszony oddech, rumieniec na twarzy i ona - stojąca przed Tobą bogini.

Potem sielanka. Jeśli ona odwzajemnia, oczywiście. Sielanka, czyli szalone noce pozbawione poczucia odpowiedzialności za pokolenia. Tylko przyjemność, radosny śpiew ptaków i zapach jej włosów.

Trzeba włożyć na jej palec pierścionek. Zobowiązanie. Miłość kwitnie w najlepsze, więc pierścionek włożyć łatwo. Leży jak ulał. "Młodzi - pięknie się kochają"- mówią staruszki, wychowane w innych, nienowoczesnych czasach.

"Tak, aż do śmierci" - pada przyrzeczenie. Łzy, Bóg mi świadkiem, hulanki, swawole i pierwsza legalna sprośność. Nie trzeba się już wstydzić.

To jest romantyczna miłość. Gratuluje rodzina, winszują przyjaciele.

Potem siła rozpędu i dzieci. Kilka lat i znużenie. Haj nie trwa wiecznie. Trzeba się obejrzeć wokoło. Tyle szczęśliwych twarzy, dlaczego mi jest tak ciężko?

Ratujemy, co się da - jak śpiewa Budka. Ale nie wychodzi. Im bardziej staramy się w Niej/Nim dostrzec to, co dostrzegaliśmy kiedyś, tym bardziej nas boli. Bo nie widzimy.

Wtedy pojawia się Ktoś. Lepszy, jaśniejszy, świeży. Ma pomysł, a poza tym jest czuły i nie jest zgorzkniały. Przychodzą dni, miesiące, lata rozterki i życie dzielone na dwa. Wreszcie decyzja. Dzieci - to problem, a wspólne sztuczne, respiratorem podtrzymywane szczęście - do kasacji. Jak samochód. Nawet mercedesy się starzeją. Cóż poradzić?

Kolejna romantyczna miłość. Tym razem nie zalegalizują jej w Kościele, ale czujemy, czujemy, że wreszcie trafiliśmy na osobę jedyną. Nam przeznaczoną. Ból naszych dotychczasowych bliskich ważymy długo, aż w końcu w porównaniu z naszym nowym szczęściem nic nie waży.

Romantyczna miłość. Poryw serca i intuicja. Ryzyko, strach, ale może wielka wygrana. Tylko czemu budzisz się i myślisz o kolejnej loterii? Czekasz na następną kumulację? Czemu to, co masz znów wydaje Ci się niewystarczające?

Romantyczna miłość. Tak...

środa, 5 sierpnia 2009

Nergal czyli krótkowzroczność Polaków


Jacy Polacy są krótkowzroczni... Strasznie łatwo przychodzi im naśladowanie osoby stojącej obok, która z kolei naśladuję tę obok siebie i tak do końca świata Polaka.

Naśladujemy przede wszystkim w wybrzydzaniu. Ta forma integracji pasuje nam najbardziej. Dopuścić się ostracyzmu na kimś, spuścić w kulturalno-polityczno-towarzyski niebyt. To lubimy, tym się chełpimy na forach internetowych i innych. Ale czy istnieje jeszcze człowiek, który spontanicznie bierze sobie do serca komentarze w rodzaju 'Jan Paweł II skończył się na Master of Puppets' ?

Miałem pisać o czymś innym zgoła, lecz Sebastian ubiegł i wrzucił swojego posta na temat Dody, Nergala i interpretacji Biblii. O Adamie 'Nergalu' Darskim akurat ostatnio głośno się zrobiło, warto chyba wyjaśnić co też on wyczynia aktualnie. A mianowicie sprzeniewierza się bowiem swojej religii, jaką jest Satanizm, oszukuje i jawnie naśmiewa się ze swoich fanów, godzi w nich ostrzem z różowym napisem 'Doda'! Głosy oburzenia przetaczają się przez metalowe salony, a smród po osobnikach którzy je wypowiadają, nie ustępuje jeszcze długo po ich zniknięciu.

Fakt, że Nergal wykorzystuje Biblię jako koncertowy rekwizyt z miłą chęcią wrzucę do worka festyniarskich chwytów, mających pogrubić (raczej wytłuszczyć) muzyczny przekaz, którego przeciętny człowiek z growlingu Nergala przecież nie wychwyci. Muzyka posługuje się symbolami, to normalna sprawa. Jedni wieszają nagie kobiety na krzyżach, inni jedzą nietoperza, jeszcze inni wykorzystują hitlerowską symbolikę (patrz Joy Division). Wyliczać można długo, a mnie dawno przestało to bawić i przestałem reagować na zaczepki w stylu pamiętnego:

"Wyobraźcie sobie, że wspinacie się na Golgotę i nie przeżywacie żadnego pieprzonego katharsis! Od 30 lat moja wiara się nie zmieniła - Antychrstian Phenomenoooooon!!"

przestałem.

Krzyczał tak Nergal na Mystic Festivalu w Spodku, przez co mój znajomy przez kilka godzin systematycznie zjeżdżał jego poziom inteligencji. Trzeba przyznać, że chłopstwem owa myśl zaleciała, a to stoi w sprzeczności z wizerunkiem Nergala jako natchnionego filozofa. No ale nic to. Nergalowi stop! Wróćmy do Dody.

W Polsce wrze. Jak to możliwe, żeby taka kiczowata, plastikowa i silikonowa lalunia, co to inteligencją nie grzeszy, związała się z pierwszym Satanistą w kraju Lecha? Faktycznie wrze u nas jak w piekle jakimś, tymczasem jednak zapraszam do zachodnich mediów, gdzie taka sytuacja jest normalnością. Czy Dave Navarro widział jakąś przeszkodę przed związaniem się z Carmen Electrą? Czy Tommy Lee stracił swoich fanów po związku z Pamelą Anderson? Dajcie spokój, to są zbyt ładne dziewczęta, żeby można było się o nie obrażać. Zachód Nergala chwali i cieszy się z jego szczęścia, miłości, czy jak tam ten związek z Dodą zwać. Wszyscy przyklaskują - Polacy narzekają. A mogliby chociaż w jednym temacie dać sobie spokój z marudzeniem.

PS Wolałbym jeszcze wspomnieć o włożeniu w nawias wizerunków scenicznych obu gwiazd polsko-zagranicznej sceny wokalno-instrumentalnej. Przyznam się, że jednak wstyd mi o tym przypominać.

Kidriv

Doda i teologia

Doda udzieliła "Dziennikowi" bardzo interesującego wywiadu o tematyce biblijnej, z którego dowiedzieć się można m.in., że Ewangeliści pili i ćpali, a Biblia jest stekiem bzdur, ponieważ nie ma w niej dinozaurów. Jak widać nasza największa gwiazda wzniosła się w rzeczonym wywiadzie na wyżyny swojego intelektu. Szefowie MENSY muszą być z niej dumni, a jeszcze bardziej dumny musi być jej nowy chłopiec. Przesławny Nergal. Tak, to ten, który ten stek bzdur podarł na jednym ze swoich koncertów. [Żeby nie było, nie jestem przeciwnikiem muzyki, jaką wykonuje, a jego zespół, czyli Behemot, nawet lubię]


Niestety, zapuszczając się w rejony archeologii, historii i teologii, Doda z całą pewnością wykroczyła poza swoje kompetencje. Ona jest przecież ekspertem od "zajebistości" i w tym - każdy się zgodzi - jest zajebista. Tak, czy owak, problem który poruszyła, mówiąc o braku dinozaurów w Biblii nie jest tak idiotyczny, jakby się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Dla teologów różnej maści wyznań określenie tego, co stanowi przekaz dosłowny Pisma Św., a co jest jedynie pewną metaforą, czy też przypowieścią, stanowi od zawsze duży problem. Ci, którzy Pismo Św. interpretują literalnie, są zagorzałymi przeciwnikami teorii ewolucji, ci zaś którzy starają się wniknąć w jego prawdziwe znaczenie, na rzeczoną teorią patrzą przychylniejszym okiem. Wulgarna Doda nie należy do żadnej z tych grup. Ona, wraz z Nergalem, należy do grupy ludzi, których niektórzy zwykli nazywać idiotami. Nie wiedzą zbyt wiele o świecie (zaraz mi ktoś wypomni, że Darski studiował historię, a ja zapytam, czy to aby nie świadczy źle o jakości nauczania na tym kierunku?), a ich struktura myślenia przypomina maszynerię, do uruchomienia której potrzeba tylko jednego przycisku - z napisem "skandal". Po naciśnięciu go, zaczynają o świecie bardzo dużo mówić.

"Myślenie skandalowe" bardzo często przez swoją płytkość jest także myśleniem skandalicznym, a więc w zasadzie niemyśleniem. Jest po prostu, jako się rzekło, mechanizmem, schematem do produkcji określonych zachowań. Z reguły - skandalicznych. Ludzie, którzy posiadają w mózgu taką maszynkę, mają w nosie tzw. prawdę. Bo prawda z reguły nie jest skandaliczna, jest zaś cicha i prosta, jest zawstydzająca. Doda i Nergal, a także 90% person ze środowiska polskiego showbiznesu, wstydzą się tak bardzo, że nigdy nie pozwolą by to ona zatryumowała.


wtorek, 4 sierpnia 2009

Życie na kredycie (krótka obserwacja)

Pudelek.pl, na który, o zgrozo!, tak często się Zazajana powołuje, donosi, że gwiazdy (i rodzime i hollywoodzkie) mają problemy ze spłatą kredytów. Chodzi o grube pieniądze - hipoteki na zakup domów najczęściej. Co w tym niezwykłego? Ano, to że - skoro już wiadomo, że gwiazdy od zwykłych śmiertelników nie różnią się niczym, poza tym, że zwykli śmiertelnicy starają się je naśladować - społeczeństwa żyją ponad stad. Ja sam na zakup mieszkania wziąłem kredyt, podczas gdy powinno być tak, że kupuję je za własne, a nie bankowe pieniądze. Stąd właśnie kryzys - z naszej krótkowzroczności, czyli wygodnictwa. Bo to, na czym teraz się wygodnie siedzi, będzie nas potem srogo kłuć w dupy. Akurat ja - jeśli Bóg pozwoli - ze spłata kredytu problemów miał nie będę. Ale reszta? Gwiazdy i zwykli ludzie? Oni - za wyjątkiem garstki rozsądnych - będą. Nawet kiedy kryzys się skończy. Kiedy wreszcie - i to pytanie-apel także do samego siebie - wrócimy do zdrowego modelu oszczędzania i wydawania tyle, ile mamy i tego, co mamy? Oby jak najprędzej.

Wiem, że wnioski to trywialne, ale ich powtarzanie, jak widać, nie przyniosło jeszcze efektu. Więc trzeba próbować.

Sted

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Sylwester z dupą

Czas najwyższy przyznać, że polski rynek działa znakomicie. Przepędza gamoni i niedojdy z oczu tłumów dokładnie wtedy, kiedy trzeba. Innymi słowy – wie, kiedy przestać.

Jestem daleki od przewidywania końca pewnych norm ustalonych we współczesnej muzyce. Wieszczyć ludziom koniec czegokolwiek (o, świata na przykład) obecnie można jedynie w kinematografii (swoją drogą z miernym skutkiem – patrz film ‘2012’). Uspokajam więc wszelkich malkonentów potencjalnych – nie będzie dziś przemądrzałych dywagacji. Będą zaś suche fakty i komentarz adekwatny do sytuacji.

Istnieje w internecie strona o adresie www.pudelek.pl Wszyscy wiemy, na czym się opiera jej działalność. Na plotce. Popularny to serwis – każdy mniej lub bardziej świadomie łasy jest na wzloty i upadki tych i owych. Wspólnie więc robimy nagonkę na Nergala, lidera zespołu Behemoth, ze względu na jego romans z kiczowatą i cukierową Dorotą Rabczewską. Niedowierzamy informacji na temat odwołania koncertu Britney Spears w Polsce. Szydzimy z wygórowanego ego wokalisty zespołu Feel, trzymającego wysoki poziom mimo spadku w notowaniach list przebojów. Czysty przykład robienia dobrej miny do złej gry. Piotr Kupicha cieszy się dumnie z platynowej, czy tam złotej płyty już w dniu premiery najnowszego krążka. Kupicha zgarnął "platynę" na podstawie szacowanej liczby kopii, które powędrowały do sklepów. Czy ktoś je kupi, czy będą jednak zalegały na półkch i w konsekwencji wylądują w Tesco za 4,99? Ta sprawa nie obchodzi już nikogo. A powinna, Panie Kupicha, powinna, bo potem jest zdziwienie i konsternacja, że pustki na koncert i trza odwoływać.

Innymi słowy – biznes robi swoje na przekór zainteresowaniu od strony najważniejszej, czyli ludzkiej. Feel stacza się do roli gwiazd tabloidów, niwelując przy tym obecność swojej muzyki w mediach do minimum, którym charakteryzują się wykonawcy wręcz undergroundowi. Tymczasem underground ma się coraz lepiej. Milionów dolarów na koncie może nie widać, puszczania w nonMTV też nie sposób uświadczyć... I dobrze, gdyż wykonawcy niszowi stawiają raczej (to słowo ‘raczej’ jest bardzo istotne) na profesjonalizm zarówno koncertowy, jak i marketingowy. Nie ma w nim miejsca na wywiady dotyczące prywatnego życia w "Vivie", ani na sesje zdjęciowe nad grobem ojca również w "Vivie", ani tym bardziej na dołączanie swoich wydanych na szybciutko płyt z przeróbkami kolęd - także, oczywiście, w "Vivie". Tak dzieje się na przekór wszystkim w polskim biznesie. Gwarantuję Państwu, że skończy tak każdy sprzedajno-popowo-nijaki wykonawca, jeśli nie będzie miał ciut oleju w głowie i nie zboczy z kierunku oznaczonego etykietą ‘wykonawca=produkt służący dowartościowaniu się gawiedzi”. Proszę brać przykład z Gabriela Fleszara, który słusznie przeniósł się na przysłowiową ‘ulicę’, na której lepiej mu się wiedzie, bo komercyjny hit, którego nazwa chwilowo wyleciała mi z głowy, nie przyniósł mu zlota.

Rynek jednak wciąż się kręci, dzięki Pudelkowi, szmatławcom, wielkim koncertom i Eurowizji. A niech się kręci! Prawdziwych artystów nic to nie obchodzi. Większość polskich wykonawców nie ma chyba aż tak niskich ambicji, że ich realizację zapewnia im wegetacja na Sylwestrze z Jedynką. Tego się trzymam i ja – Kidriv Muzykant. Dowidzenia.

PS Nie bójcie się – przejdźcie się na kilka koncertów niereklamowanych w telewizji publicznej. Się możecie zdziwić mile.

piątek, 31 lipca 2009

Dziewictwo i ideologia

[Uwaga! Fikcja literacka! :)]

Była taka jedna. Emancypantka. Klejnot ruchów i aktywów maści wszelakiej. Bojowniczka o wolność, równość, braterstwo i nie pamiętam, co jeszcze. Wygadana, a nawet pyskata. Przeczytała kilka książek z zakresu gender studies i z pozycji tej, która wie lepiej krytykowała Platona za jego opresyjną wizję państwa (nie zauważała wielu detali). Nie pożałowała też krytyki św. Augustyna za jawne zacofanie przejawiające się podwójnie złą życiową dychotomią: przejście od wstrętnego seksizmu erohedonistycznego do religijnych antypostępowych i nietolerancyjnych wynurzeń. Na krytykę Kanta, co należy uznać za przejaw rozsądku, odwagi nie miała. Za to ubóstwiała Marksa i sprawnie wskazywała potencjalne źródła zaplutej reakcji, które – rzecz oczywista – należałoby zawczasu eliminować.


Kobieta. Imienia nie pamiętam. Nadałem jej w przypływie natchnienia kilka imion górnolotnych, którymi równie dobrze ochrzcić możnaby statek wycieczkowy albo elegancką knajpę (dopiero perspektywa czasu pozwoliła mi na dostrzeżenie tego zbiegu okoliczności). Widziałem w niej istotę nie z tej ziemi i idealizowałem bezprzytomnie wszystko, czym była. A czym była wtedy, naprawdę nie wiedziałem, choć zdawało mi się coś wręcz przeciwnego: oto anioł z niebios mnie zesłany, gwarant mej szczęśliwości i życiowego spełnienia. Jej paplanie brzmiało mym uszom niczym proroctwo, a szyderczo wykrzywione usta przypominały uśmiech Boga.

Przyznaję się: dałem się ideologicznie uwieść i uwierzyłem jej słowom mimo, iż wcześniej byłem na antypodach światopoglądowych w materii rewolucji i równouprawnienia. Być może był to swoisty fortel, mający przybliżyć mnie do niezdobytej jeszcze wtedy przez żadnego samca twierdzy jej serca i ciała. O ile zbliżenie do serca, przynajmniej w teorii, powieść się mogło, to zbliżenie do ciała stało pod wielkim znakiem zapytania. Wysnuła sobie jakieś śmiechu warte teorie, uzasadniając je w stylu Derridy, czyli nie argumentami a słowami po prostu i postanowiła uczynić z nich praktykę. Zamykało mi to możliwość realizacji ważnej połowy moich zamierzeń, której to domagał się niezawiniony i czysty popęd płciowy.

O, jakaż przewrotna się okazała rzeczywistość!

Otóż to właśnie ciało, bez większych przeszkód, udało mi się najsampierw zdobyć. Wystarczył wywiedziony z założenia kobiecej integralności, niezależności i swobody w samostanowieniu intelektualny młynek perswazji, żeby ujawnić jej skłonność do perwersji. Choć, przypuszczam, oddała mi się jednak wbrew swojemu postmodernistycznemu sumieniu, gdyż trzymała mnie w tajemnicy przed swymi bojowymi siostrami i strzegła niczym Świętego Grala. Świadczy to o tym, że biologia i oświecona femilogia nie zgadzają się w kwestiach dotyczących genitaliów.

czwartek, 30 lipca 2009

Zmiana nazwy bloga

Postanowiłem (Kidriv jeszcze nie wie, bo jest na Bahama, ale mu kiedyś powiem), że zmienię nazwę bloga na krótszą. Chwilę pomyślałem i przypomniało mi się słowo, które kiedyś wymyśliłem - bardzo mądre i nic nieznaczące. Oto więc przedstawiam Wam ZAZAJANĘ!

Wakacyjna popierdówa i konkurs z nagrodami

Przerwa wakacyjna nie służy naszemu blogowi, ale zapewniam wszystkich fanów (jest ich 5 milionów), że PS żyje i ma się dobrze. Kidriv wypoczywa na Wyspach Bahama, popijając drinki z palemką w otoczeniu pięknych kobiet (jedyną ich wadą jest to, że są bardzo stare i mają niecały metr wzrostu). Sted natomiast siedzi na dupsku w Warszawie, chleje browary i zastanawia się, jak by tu zarobić, żeby się nie narobić. Ma już kilka pomysłów ale jest zbyt leniwy, żeby je zrealizować.

Tymczasem, byście i Wy mieli co robić, wymyśliłem konkurs na najlepszą obelgę. Wszystkie finezyjne wyzwiska mile widziane! Kto wymyśli najciekawsze, dostanie ode mnie nowiutką książkę Jacka Piekary o tytule "Alicja". Konkurs trwa do 31 sierpnia, a zwycięzcy rozstrzygniemy wspólnie z Kidrivem. Propozycje obelg proszę wysyłać na adres archetyp@tlen.pl

Pozdro 600
Daruś i Kola

piątek, 3 lipca 2009

Pośmiertny atak miłości

Michael Jackson budził w sercach tłumu namiętność nieprzeciętną: na jego śmierć świat zareagował podobnie jak cztery lata temu na śmierć Papieża. Tłumy gromadziły się pod szpitalem, w którym umierał Jackson podobnie jak wtedy - pod oknem apartamentu, w którym umierał Papież, I podobnie jak wtedy buddyjscy mnisi odprawili nabożeństwo w intencji, a największe gwiazdy i politycy (z Kwaśniewskim i Madonną włącznie) złożyli światu kondolencje. Do pełni ekstazy brakowało tylko szaleństwa zwykłych Polaków, którzy - w mniemaniu mediów przynajmniej - powinni tłumnie zebrać sie na placach, rynkach i polach, by wspólnie odśpiewać niezapomniane "You are not alone" albo zatańczyć w rytm "Billie Jean". Trzeba było coś zrobić z tym karygodnym brakiem spontaniczności. Ogłoszono więc, że jednak są spontaniczni, bo setki fanów zbiorą się pod warszawskim metrem, by uczcić śmierć swojego idola minutą ciszy. Cała sprawa była oczywiście zmontowana i w żadnym wypadku spontaniczna. Na placu metra tłoczno jest niemal zawsze, tym bardziej, jeśli na jego środku umiejscowią się wozy transmisyjne i miliard reporterów. "Coś się musiało stać" - myślą sobie wtedy przechodnie i podchodzą sprawdzić, co; robi się faktycznie duży tłum, a przebiegły dziennikarz z tym tłumem w tle komentuje: "Setki zapłakanych twarzy fanów Jacksona wyraża tylko jedno: tęsknimy i pamiętamy."

Jackson umarł. Jak wielu innych - umiera. Był świetnym piosenkarzem, niesamowitym showmanem. Był zagubionym i zdziecinniałym człowiekiem, którego zniszczył wpojony mu przez rodziców pęd do sławy i pieniędzy. Nie potrafił stworzyć szczęśliwej rodziny, nie potrafił oprzeć się destrukcyjnym wpływom otoczenia. Dodatkowo - był wrakiem człowieka i najprawdopodobniej nie stworzyłby już nigdy nic wartościowego. Nie umarł więc artysta - ten umarł już dawno. I już dawno należało odprawić pogrzebowy obrządek. Umarł człowiek, któremu nie należało się uwielbienie i któremu nie potrzeba składanych przez fanów deklaracji miłości. Potrzeba mu - jeśli istnieje Bóg i dusza nieśmiertelna - jedynie modlitwy. Ale o tym ani Kwaśniewski, ani redaktorzy tygodników, ani Madonna, ani większość z nas nie pamięta.

wtorek, 23 czerwca 2009

Translegitki (jesteśmy w dupie)

Janusz Kochanowski, aktualnie Rzecznik Praw Obywatelskich, a swego czasu zwolennik PiS (z ramienia tej partii kandydował do Parlamentu Europejskiego), zgłosił do ministra spraw wewnętrznych i administracji, Grzesia Schetyny, przezabawny projekt. Chce, by transseksualistom wydawano specjalne legitymacje z dwoma zdjęciami. Trzeba bowiem szanować "trzecią płeć".

Rozumiem, że jedno z tych zdjęć będzie przedstawiać danego "transa" po operacji zmiany płci, a drugie przed? Zabawne, że nikt nie zauważa, nikt z rycerzy tolerancji i postępu, że wyrabianie tego rodzaju legitymacji to jeden ze sposóbów stygmatyzacji tych biednych ludzi.

Przy okazji tej sprawy warto zauważyć, jak sprytnie transwestyci dołączyli do seksualnych grup emancypacyjnych. Dotąd mówiło się raczej o gejach i lesbijkach, a tu nagle praw zaczęli się domagać także i oni. Jest to świadectwem prawdziwości starego powiedzenia, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. W momencie, gdy zboczeńcy uświadomili sobie, że popiera ich duża polityczna siła (Unia Europejska), powoli zaczęli radykalizować swoje postulaty oraz poszerzać pakiet tego, co jest według nich normalne.

Niestety, polscy politycy, w przeciwieństwie do np. litewskich (ci uchwalili zakaz promocji homoseksualizmu), nie są na tyle odważni, by powiedzieć "nie" zapędom zboczeńców. Dlatego należy się spodziewać raczej "skandynawizacji" polskiej rzeczywistości obyczajowej, niż powrotu do tradycyjnego postrzegania moralności.

wtorek, 16 czerwca 2009

Etyka niezależna - do rozważenia...

Etyka niezależna. Od czego? Jeśli nic, co mogłoby ją sankcjonować nie istnieje, etyka nie może być zależna. Ergo: określnik "niezależna" jest zbędny. Jeśli natomiast coś takiego istnieje, to dlaczego mielibyśmy ją od tego uniezależniać. Przez wzgląd na co?

niedziela, 7 czerwca 2009

Cisza wyborcza, wyborcza abstynecja i wolny wybór

Tak dużo pisaliśmy na blogu o wyborach, które się dzisiaj odbywają, że trudno nam się powstrzymać przed złamaniem ciszy wyborczej i wyrażeniu poparcia dla partii X albo Y.

Tak... Bardzo trudno. Zobaczymy, czy się uda, a jak nie, to, Czytelniku, wio z donosem do prokuratury! Zemścisz się przy okazji za to, że musisz czytać nasze ciągłe narzekanie: nałożą na nas 2 miliony złotych grzywny!

Najbardziej ciekawi mnie frekwencja tych wyborów. Ja na przykład nie idę; nie wiem, jak Kidriv, ale sądzę, że także postanowił wyrządzić krzywdę swoim dzieciom i ojczyźnie i do urny nie iść. Mam nadzieję, że Polki i Polacy pójdą w nasze ślady, czyli też nie pójdą. Że nie poddadzą się propagandzie, że w wyborach uczestniczyć trzeba. Ja uczestniczyłem dotąd regularnie i co mi z tego przyszło? Tusku i Kaczyńsku. No, to ja się wypisuję. Jestem zwolennikiem teorii, że nieudzielenie poparcia żadnej partii to także wybór. Jeśli dokonuje go większość obywateli to nie znaczy, że są leniwi, albo nie są dobrymi obywatelami, a raczej, że istniejący system nie ma legitymacji narodu. Zwłaszcza jeśli ta wyborcza abstynencja ma miejsce przy okazji większości wborów. No i - zgodnie z arystotelesowską logiką - system, który jest jej przyczyną, powinien ulec samorozwiązaniu. W konstytucji stoi: "Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu". I tego się trzymać należy.

Sted

PS Rzygać mi się chce od słuchania zdegenerowanych demokratów, którzy twierdzą, że ludzie są wolni tylko przy urnach.

wtorek, 2 czerwca 2009

Nie ma się czym chwalić, Lars!

STED:

Lars von Trier, którego dotychczasowe kino lubiłem, mimo że nie było to łatwe kino, tym razem stworzył wyjątkowego gniota. "Antychryst" miał być filmem na miarę "Dziecka Rosemary", a jest filmem, przy którym polski horror klasy B "Pora mroku" to arcydzieło.
Nudne dialogi, których da się słuchać tylko dzięki wyśmienitym aktorom (Dafoe jak zwykle nie rozczarowuje), pretensjonalne ujęcia (w filmie trzy, może cztery sceny są atrakcyjne wizualnie), brak sensownej fabuły, za to nieuzasadnione aspiracje do bycia filmem psychologicznym i zupełnie zbędna przemoc. Lars, czy naprawdę, by zrobić z kobiety antychrysta trzeba pozbawić ją warg sromowych? Czy, żeby ukazać naturę, jako "kościół Szatana" trzeba pokazywać lisy wyjadające własne wnętrzności? Tak, jeśli ma się ambicję szokować.

[Nie streszczam fabuły filmu, polecam IMDB.COM]

Von Trier dużo mówił o tym, że kręcąc film miał depresję i - jako że jest on niepoprawnym ekstrawertykiem - musiało dojść do odbicia jego tymczasowego stanu psychicznego w filmie. Von Trier chciał po prostu poinformować świat o stanie swojej psychiki. Zrobił to, 'sztuka' miała być rodzajem autoterapii i faktycznie - okazało się, że Lars to biedny, pełen sprzeczności zagubiony człowiek. Autoterapia się chyba udała, bo na konferencji prasowej w Cannes dotyczącej "Antychrysta" Duńczyk tryskał dobrym humorem. Być może odnalazł swoją ścieżkę, jak śpiewają amerykańscy piosenkarze. Problem w tym, że na tej nowej drodze zagubiła się gdzieś sztuka. Von Trier, pozując na wielkiego intelektualistę, poupychał w film masę mniej lub bardziej wysublimowanych symboli i odniesień, które być może miałyby jakąś wartość, gdyby jednocześnie nie pozbawił filmu wyrazistej intrygi. I gdyby dialogi były mniej infantylne. A tak Duńczyk udowodnił jedynie, że przeczytał kilka historycznych niekoniecznie aktualnych książek o inkwizycji (nawiązanie do palenia na stosie kobiet, będących wcielonym złem), czy że obejrzał obrazy klasyków (wizualne odwołania m.in. do "Piekła" Boscha). Nic poza tym. Ani to nowe (A. Jodorowski robił to już dawno i o wiele lepiej - vide: "Święta góra"), ani finezyjne.

Niektórzy na forach internetowych pisali, że Ci, którym film się nie podoba są niedojrzali emocjonalnie. Bo podobno, żeby zrozumieć, trzeba - jak główni bohaterowie - stracić kogoś bliskiego. Inni pisali, że krytycy są po prostu nieoczytani i niekulturalni i nie rozumieją tych wielce wysublimowanych intertekstualnych nawiązań. Przytaczam te argumenty, które są tak głupie, że nie wymagają polemiki, żeby pokazać, że "Antychrysta" obronić się nie da.

PS Zabawne, że do wypromowania tego filmu starczył wymowny i zaczepny tytuł. Że też ludzie nie mają dość po "Aniołach i demonach"! Tak! Te filmy, tak różne w formie, bez wątpienia podobne są w jednym: napastliwym wykorzystaniu religii jako marketingowego koła zamachowego. Nic nie wywołuje takiego zainteresowania i aprobaty, jak jazda po Chrystusie.

KIDRIV:

Polacy umieją docenić fakt, że traktuje się ich jak pełnoprawnych obywateli świata. Dostaliśmy do kin film "Antychryst" z szybkością błyskawicy, nie dziwi więc, dlaczego rzuciliśmy się tłumnie, by go obejrzeć. Tak, tak, to Polska zaliczyła największą oglądalność tego dziełka w pierwszy weekend po premierze. Wariactwo. Pocieszmy się tym, że Von Trier też nie jest do końca normalny.

Jest zwariowany. Oczekuje się od niego produkcji ponadczasowych, trudnych do zrozumienia, inteligentnych, interesujących, ale i nietypowych. „Antychryst” posiada tylko drugą z tych cech. Zazwyczaj jednak mówiąc o filmie ‘trudny do zrozumienia’, mamy na myśli opozycję do ‘powierzchowny’, ‘prostacki’. Tym razem owa trudność polega na odniesieniu do zamysłu towarzyszącego nakręceniu tego typu obrazu. „Antychryst” jest słaby, a wciąga tylko z racji oczekiwań wobec reżysera. Na oczekiwaniach się kończy, legenda Von Triera jest jedynym i to pozornym atutem całości. Po jego obejrzeniu byłem pewien, że nie zdarzy mi się powrócić do tego ‘szatana’. Mimo biegającej i masturbującej się Charlotte Gainbsourgh.

To nie tak, że wzgardziłem grą aktorską, zdjęciami (które momentami są naprawdę znakomite), czy inną częścią składową filmu. To, co mnie zirytowało to niezrozumiale ‘skacząca’ fabuła, a także pozorny symbolizm, który wydaje się tak głęboki, że włosy z głowy wyrywałby sobie sam David Lynch. Dlaczego zaś nie wrócę do filmu? Dlatego, że zostałem nabrany, nabity w butelkę wręcz. Dlatego, że to miał być horror. Film, który trzyma w napięciu, który powoduje, że widzowie czekają skupieni na tym, co się za chwilę może wydarzyć. „Antychryst” tego napięcia jest pozbawiony. Gdybyśmy nie znali nazwiska reżysera i scenarzysty, niczym nie mógłby nas ująć, nie miałby czym przykuć czy wbić w fotel. Nie zaznałem co prawda totalnej nudy w kinie Atlantic, ale przyznam się, że doświadczyłem w zamian za to radości, że na bilet wydałem tylko 13 złotych (mimo że był weekend). To o czymś świadczy (pewnie o mojej ignorancji – rzekną obrońcy przeintelektualizowania w kulturze).

Nie dość, że horror, to jeszcze pornograficzny! – tak krzyczały nagłówki gazet. Pornografia nie szokuje już przeciętnego człowieka, sceny z waginą czy siusiaczkiem są zupełnie normalne. Nie szokuje nawet miażdżenie jąder i masturbacja zranionego prącia – nie szokuje, a skutecznie obrzydza nastrój. Pomijam fakt, że w zapewne w
według reżysera najbardziej i symbolicznych i przerażających momentach, publika dosłownie wybuchała śmiechem. Szaleństwo Von Triera zaprawdę nie zna granic.

Nie jest to film, który zasługuje na szacunek "inteligencji". Nie jest to film, do którego chce się wrócić...i wreszcie... Jest to film, który absolutnie każdy jest w stanie nakręcić we własnym domowym zaciszu. Czy to świadczy o jego uniwersalności? Nie sądzę. Śmiem wątpić, moi drodzy!

niedziela, 31 maja 2009

Scjentyzm jako wiara

Drogi Czytelniku, jeśli sądzisz, że ślepa wiara w rozstrzygnięcia nauki umarła wraz pozytywizmem, mylisz się srogo. Ona żyje i jest jeszcze bardziej ślepa.

Zilustruję przykładem. Dania to piękny kraj, a stolica jej - Kopenhaga - to istne cudo. Duńczycy są szczęśliwi, państwo zapewnia im dobrobyt, a i oni oni sami pracują nań ciężko. Są uśmiechnięci i przyjaźni, bo mają w zasadzie wszystko. Dodatkowo pozbyli się balastu, który nam, Polakom, jeszcze ciąży. Balastu wiary religijnej. Przechodząc reprezentacyjną ulicą Kopenhagi o nazwie dla Polaka niemal niemożliwej do wymówienia - Strøget, zobaczyłem mężczyznę, grającego i śpiewającego "Imagine" Beatlesów. "Wyobraź sobie, że nie ma nieba, religii", itd. Otóż oni właśnie sobie to wszystko wyobrazili. Oni wszyscy (a przynajmniej 80% z nich, którzy deklarują się jako ateiści) są marzycielami, a ich dreams came true.

Ale człowiek to zwierzę religijne, w coś wierzyć musi. Inaczej wyraz szczęścia na jego twarzy staje się swoją własną karykaturą. Duńczycy wierzą więc jednak - w globalne ocieplenia. Wierzą, że to my, ludzie, mamy olbrzymi wpływ na to, jak wygląda ziemski klimat. I że naszym moralnym obowiązkiem jest zadbać o przyszłe pokolenia, by nie zalały ich wściekłe oceaniczne wody. Trzeba przyznać, że ideę wdrażają w życie z podziwu godnym rozmachem. Oszczędzają energię na czym tylko się da, ograniczają emisję CO2, nie śmiecą, nie zużywają niepotrzebnych rzeczy. Chcą, by do 2020 roku Kopengaga była miastem 'zeroemisyjnym'. To jest ich cel, a dyskusja nad jego zasadnością jest zakazana. Jest tak jak mówią naukowcy z Międzynarodowego Panelu ds. Zmian Klimatycznych (IPCC). To, że gro naukowców (i to nie wyrzutków, a sław nauki) nie zgadza się z wieloma tezami IPCC, w tym głównymi o wpływie człowieka na klimat, nie jest dla Duńczyków istotne. Wierzą oni nie tylko, że nauka ma rację, ale że rację mają konkretni państwowo licencjonowani naukowcy-urzędnicy. Wydaje się dla nich zupełnie nieistotne, że istnieją mocne dowody nawet przeciwko rdzennej tezie o 'ociepleniu' klimatu. Nie starają się ich zbadać, wierzą w autorytet nauki firmowanej tylko przez IPCC.

Ja osobiście nie mam pojęcia, jak z tym klimatem naprawdę jest. Ale mam świadomość, że moja ocena tych kwestii jest zawsze w odwołaniu do jakichś autorytetów.
I - rozumując w prosty sposób,- jeśli dwóch naukowców się w czymś nie zgadza, jako całkowity laik nie mam po prostu narzędzi, by rozróżnić, który z nich ma rację. Nie mam więc podstaw, by pójść tropem Duńczyków i jednemu z nich zawierzyć całe swoje życie i wszystkie swoje pieniądze. W dziedzinie własnych kompetencji naukowych jestem sceptykiem. Duńczyk jest zaś w tej mierze nie tyle realistą, co raczej fideistą. On tak bardzo wierzy jednemu z tych naukowców i tak bardzo ignoruje drugiego, że jest ostatecznie pewien, że to, co pierwszy głosi to prawda absolutna.

Czas na konkluzje. Jak widać społeczeństwo ateistyczne to utopia. Ludzka natura każe po prostu w coś wierzyć. I w tej materii wolę polski ciemnogród, z wiarą w dobrego Boga, z Kościołem Katolickim, niż duńskie oświecenie z wiarą w to, że człowiek jest w stanie z pomocą techniki sterować globalnym klimatem. Innymi słowy: Duńczycy wierzą, że to człowiek jest ostatecznym twórcą i to od niego wszystko zależy. To współcześni gnostycy. Co jest niezwykle skrajnym przypadkiem nieumiejętności rozpoznania tego, co możemy, a czego nie możemy. Czyli zwyczajną ślepotą.

wtorek, 26 maja 2009

Przegląd tygodnia

Tu Lew Rywin aresztowany, a tam Bogusław Linda narzeka na niskie zarobki. Ja narzekam na cenę biletów na "Show No Mercy", Misiek zaprasza mnie na trzy razy tańsze "Misery Index" do Radia Luxemburg. Clawfinger nie popisuje się na koncercie w ramach juwenaliów, pogoda w trakcie koncertu też z resztą nie jest lepsza. Riverside zaczyna pachnieć rutyną i brakiem pomysłów, jedynie kosmiczne odgłosy rodem ze Skubafloresa (www.myspace.com/skubaflores) wywołują uśmiech aprobaty na mych ustach. Okazuje się nagle, że warto iść na Slipknota i warto też jechać na Orange Goblina. Pierwszy blisko, ale nie tylko ten fakt się liczy, a drugi tani i daleko. Pachnie przygodą.

"X-Men Volverine" szpanuje gołym Hugh Jackmanem przez cały film, co wcale nie znaczy, że nie warto go pooglądać (w końcu szpanuje, a więc niejako skazuje się na oglądalność). A "Bękarty Diabła" [a nie wojny? - przyp. Sted] nie wzruszyły publiczności na popularnym festiwalu.

Jak widzicie, jest o czym pisać. A zarazem nie ma. Kryzysowe ceny biletów, goła klata i tyłek przypakowanego Rosomaka, szacunek dla Globaltiki za zaproszenie legendy stoner rock’a do Polski (znów!), lasery z kosmosu... Pisanie o tym wszystkim nie wyróżniłoby naszego bloga z tła setek podobnych. Takich, Co Narzekają. Dlaczego narzekają? To oczywiście wiedzą najlepiej ci, którzy narzekają na tych, co narzekają. Utarta odpowiedź brzmi – nie mają nic konstruktywnego ani pozytywnego do powiedzenia. I tu tkwi błąd. Przyznać trzeba jednak, że pozytywne myślenie w internecie w jakiś sposób zanikło, gdyż internet z przypadkowego założenia stał się ‘alternatywny’. Alternatywa ta urosła do rozmiarów niepotrzebnych, niczym nielegalne wysypiska śmieci we Włoszech. W zawale maruderstwa nie sposób dostrzec promyczka nadziei na lepsze jutro.

Jeśli uważnie się przyjrzeć, mój post wcale nie jest przykładem marudzenia. Tu mi się podoba, tam mi się podoba mniej. Bogiem a prawdą podoba mi się wszystko, proszę sobie wyobrazić. Nawet, to co niedobre, wstrętne, niemoralne i obrzydliwe. Ba! Takie podoba mi się nawet bardziej. I aż dziw bierze, że się z tego tłumaczę. Pewnie dlatego, żeby wyrobić odpowiednią ilość znaków, za którą mi w końcu płacą piętnaście milionów złotych (w różnych walutach).

Kid

PS Z ciekawszych informacji – otwierają Burger Kinga w warszawskiej Promenadzie.
PPS [Polska Partia Socjalistyczna - przyp. Sted] Pytanie do rozważenia– dlaczego wieśniacy zwani redneck’ami, oprócz typowych zajęć, jak łowienie ryb, strzelanie do ptaków i upijanie się, potrafią stworzyć kawał dobrego grania?

niedziela, 24 maja 2009

Nienaturalna demokracja

Głoszenie takich rzeczy:

"Masy lub większość nie są w stanie zdobyć naturalnego autorytetu (taki autorytet można przypisać jednostce), toteż rządy demokratyczne mogą uzyskać status legalności tylko w sposób nienaturalny - najczęściej na drodze wojny lub rewolucji. Tylko w działaniach takich jak wojna lub rewolucja masy występują zgodnie, a zwycięstwo jest wynikiem ich wysiłku i tylko w takich wyjątkowych okolicznościach większość może zdobyć uprawnienia niezbędne do przekształcenia rządu we własność publiczną."

Hans-Hermann Hoppe "Demokracja. Bóg, który zawiódł". Fjior Publishing, Warszawa 2006

zgodnie z logiką poniższego:

"Zdumienie budzą politycy i publicyści, którzy deklarują łagodne traktowanie takich ugrupowań i nieuznawanie ich za wrogów demorkacji (...). Natomiast dla ugrupowań politycznych o niedemokratycznej strukturze, ugrupowań, które znalazłyby się w parlamencie, nie może być demokratycznej tolerancji, ponieważ są to realni i groźni wrogowie demokracji".

Marcin Król, "Bezradność Liberałów", Prószyński i S-ka,
Warszawa 2005

powinno być zakazane. Czyż nie tak?

Sted

środa, 20 maja 2009

Internetowy syf

Co jakiś czas odbijają się echem po mediach informacje o rzekomym przeciążeniu internetu. Syf, niepotrzebne strony, reklamy, konie trojańskie, spamy, łańcuszki szczęścia, petycje, blogi o badziewiu, pseudostrony z podobną domeną do popularnych witryn, pop-up'y, czy jak tam się zwie takie coś, co wyskakuje,kiedy się pewne adresy wpisze itp. itd. Dużo tego i faktycznie można narzekać. Niemniej inteligentni naukowcy sami przed sobą przyznają niewątpliwie, że przeciążenie internetu jest niemożliwe, gdyż bezmiar ludzkiej głupoty jest tożsamy i silnie zasymilowany z bezmiarem czeluści world wide web'u.

Głupota zdominowała internet z prostego powodu - głupcy stanowią miażdżącą większość wszelkich społeczności. Polecam pomnożyć jeszcze tych głupców razy kilka - w końcu tępota zostawia najwiecej brudu po sobie.

Tyle ogólników. Takich rzeczy domyśli się każdy. Gorzej, że większość z tych 'każdych' próbuje czasem przeciwdziałać temu na zasadzie - pokonaj przeciwnika tą samą bronią! Zrób internet mądrym, kulturalnym miejscem. Nie da się, moi drodzy.. Uważamy, że prasa muzyczna jest nierzetelna i pracują w niej sami konserwatywni imbecyle? Nie ma co się stresować - założymy muzyczny portal internetowy. Będą fajerwerki, logowanie się w ramach skryptu php, galerie zdjęć, może nawet jakieś (legalne oczywiście!) mp3, wypasiona graficzka, nikt na to nie będzie wchodził... Ale to paradoksalnie nieważne, bo to że chcemy być alternatywą dla Teraz Rock'a i Metal Hammera to jedno. Drugim jest to, że między Panem Bogiem a Panią Prawdą robimy takie cuda tylko dla siebie, własnej satysfakcji. Pamiętam jak będąc brzdącem, budowałem na cały pokój wielkie miasto z klocków różnej maści. Budowałem po kilka godzin i cały czas chodziła mi po głowie myśl - ależ będzie fajosko, jak już je zbuduje i będę się w nim bawił! I co? Zbudowałem i mi się zabawy odechciało. Tak samo jest ze stronami internetowymi. Sztucznie nakręcana popularność trwa tylko przez pewien okres, później witryny osiadają na mieliźnie. Najlepszym przykładem są blogi.

Sam fakt, że blogi traktują już o wszystkim, co wymyślił, lub co tylko świat pomyślał. Głupcy chcą jednak więcej, więc pomnożyli ich ilość. Dzięki temu mamy piętnaście tysięcy stron o zespole Blog 27 (który do niedawna nie miał nawet oficjalnej strony www), milion piętnaście blogów o Hance Montance, dwa miliardy blogów o takich pojazdach na wszystko (vide nasz blog - ileż można?) itp. Nastąpił przesyt głupoty i egzaltacji. Niby wszystko zostało już napisane, ale czemu by tego nie zacząć przepisywać do usranej śmierci? Zupełnie jakby net się zawiesił. Dowidzenia. Dowidzenia. Dowidzenia. Dowidzenia. Do-wi-dze-nia

Kidriv

PS Można o tym długo, ale krytyka widocznie mi straszna, bo boję się jeździć samemu po sobie

niedziela, 10 maja 2009

Nolan i inni, czyli tajemnica kinowego sukcesu

Czego brakuje polskim filmom, a może szerzej (choć nie tak stanowczo) - filmom europejskim? Dobrych aktorów? Dobrych reżyserów? Wartkiej akcji, czy może po prostu pieniędzy?

Nie. Brakuje im interesujących fabuł.


Z pozoru fabuła to nic wielkiego: zawiązanie akcji, rozwój, punkt kulminacyjny, rozwiązanie. Każdy potrafi coś takiego sprawnie sklecić, prawda? Uczyliśmy się o tym w szkole, czytaliśmy książki, oglądaliśmy filmy i mamy wiedzę. Stąd już kroczek do dzieła sztuki. Tak jest, prawda? Odpowiedź jest oczywista. Nie widziałem, ani jednego polskiego filmu, ani nawet filmu europejskiego (może poza kilkoma brytyjskimi produkcjami), których fabuły były zaskakujące. Ani jednego filmu na miarę "The Prestige", braci Nolan, którzy potrafili z opowiadania Christophera Priesta zrobić fascynujący film, w którym faktycznie nic nie jest pewne, który zaskakuje nawet w tych momentach, w których - tak nam się wydaje - nie może się nic więcej wydarzyć. W tym filmie każda scena ma znaczenie, każde słowo i gest są uzasadnione finałem, w którym układanka, którą już ułożyliśmy rozsypuje się. Z pokorą musimy przekonać się, że
to, co nam wydawało się istotne dla fabuły było oszustwem, a nasze detektywistyczne ambicje rozbiły się o szczegóły. Potem wyrzucamy sobie: "Przecież mogłem się domyślić!" Ileż wyobraźni potrzeba, ile konsekwencji i samodyscypliny, żeby napisać scenariusz wywołujący taki efekt! I właśnie takich ludzi, piszących takie scenariusze brakuje w naszym kinie. Braci Nolan wybrałem jako świeży okaz, jako autorów naprawdę niezwykłego "Memento", czy genialnego "The Dark Knight".

Bo co z tego, że my w Europie mamy filmy filozoficzne? Że mamy von Triera? Von Trier to blagier, gdyby Bóg nie dał mu zdolności łączenia kina z teatrem (pod tym względem jest boski), nie przedstawiałby żadnej wartości. Co z tego, że mamy Bergmana, Felliniego, Passoliniego, Bertolucciego? Docenić ich trzeba za pewne walory: poetyckość, wyszukaną a nie prostacką perwersyjność, ale jednocześnie przyznać: są odszczepieńczą gałęzią kinematogriafii. Wytworzyli pewną sztywną formę, której europejczycy nie wiedzieć czemu starają się za wszelką cenę trzymać. O ile oni sami byli w niej mistrzami, o tyle epigoni trącą banałem, pseudointelektualizmem i łatwizną. Tak, jak nie wystarczy założyć szalik i krzyczeć, że się ma mdłości, by być Sartrem, tak nie wystarczy dużo gadać i przeciągać scen w nieskończoność, by być Bergmanem, czy Herzogiem. Zresztą ten ostatni, co warto odnotować, jest chyba najbardziej wszechstronnym europejskim reżyserem i jednym jaśniejszych punktów na jej czarnawej mapie. Kręcił i dokumenty i filmy mocno intelektualne, kręcił filmy-obrazy (takim jest "Nosferatu Wampir"), stworzył nawet filmy w stylu hollywoodzkim ("Rescue Dawn"). Niestety, Herzgów nowych na razie nie widać. Teraz mamy Xawerych Żuławskich, co to kręcą filmy na podstawie Masłowskiej i uważają się za awangardę (zresztą może i powinni, awangarda rzadko oznaczała coś interesującego), mamy też jakichś , jeśli mnie pamięć nie myli, Francuzików, robiących antynazistowskie horrory (antynazizm! to się im przypomniało trochę po niewczasie).

A myśmy kinematograficznie powinni się wyzwolić! Jak? Przepis jest prosty: korzystajmy z naszego dziedzictwa. Zacznijmy czerpać wzory z wielkiej literatury, z Dostojewskiego, z Hugo, z Dumasa, którzy fabuły pisali nie lada. Dokładnie tak, jak Nolanowie, zaskakiwali w najmniej spodziewanych momentach. To nic trudnego, tylko trzeba ćwiczyć wyobraźnię nie tylko w pustej buntowniczości (bunt dla współczesnego twórcy, czy to kina czy to teatru, wydaje się być kategorią tyleż podstawową, co bezprzedmiotową), ale przede wszystkim w kreatywności na polu, by się tak trywialnie wyrazić, klecenia i opowiadania historii.

Sted

czwartek, 7 maja 2009

Polskie humory

Jeśli ktoś oglądał wszystkie odcinki kreskówki Family Guy, na pewno pamięta postać niejakiego Buzza Killingtona, który swoją obecność zaznacza poprzez opowiadania naprawdę mało zabawnych anegdot. Peter Griffin reaguje na niego migreną i generalnie nikt nie wie jak się zachować w obecności tego Anglika. Jednocześnie Buzz nie zwraca uwagi na fakt, iż nikt nie życzy sobie jego kawałów, a tym bardziej jego samego. Snuje swoje dowcipy dalej, nie zrażając się niecierpliwą konsternacją wiszącą w powietrzu.

Czytałem ostatnio esej Wiktora Jerofiejewa o humorze, więc chcąc nie chcąc zacząłem zastanawiać się nad kondycją naszego dowcipu. Czy jest równie natrętny jak postać z bajeczki Setha Macfarlane’a? Otóż właśnie nie bardzo, co mimo wszystko nie jest dobrym znakiem! Polski dowcip działa w inną stronę, którą z kolei gardzi inteligencja (i odwrotnie). Satyry Buzza Killingtona opierają się na grach słownych, mogą być co najwyżej ‘zrozumiane’ i potraktowane wyrozumiałym uśmiechem przez słuchacza, co jednocześnie odbiera im prawo do wzbudzenia przerywanego głośnym chichotem aplauzu. Co ciekawsze, Killington jest przedstawicielem satyryka-włóczykija, próżno go szukać w piwiarniach na rozpiskach stand-up’ów. W Polsce z resztą coś takiego jak stand-up właściwie nie istnieje. Niektórzy bardziej znani aktorzy komediowi, tudzież obecni już przez długi (czyt. zbyt długi) czas telewizyjni satyrycy, próbują na starość swoich sił w takich imprezach. Wówczas okazuje się, że na dobrą sprawę nikt nie ma ochoty na dowcipkowanie, za które musi jeszcze płacić. Przyjęło się w Polsce, że prymitywną radochę z dodatkiem kogokolwiek sławnego otrzymujemy za darmo. Tymczasem kryzys pokazuje, jak Polacy przyzwyczaili się do niepłacenia za kuglarstwo i figle-migle. Czarek Pazura, ten ‘stary jajcarz’ odwołuje stand-up’y, klasyka rock’a w postaci zespołu Feel odwołuje nagminnie koncerty i rezygnuje z gwiazdorskich gaż etc. itd. Krzysio Krawczyk wręcz zawiesił już koncertowanie, które przestaje się opłacać takim starym wygom list przebojów. ZAIKS trzepie kasę, można się więc byczyć. Klubowe występy odchodzą do lamusa (vide ostatnio odwoływane z powodu braku zainteresowanie koncerty Perfectu), a jak już się odbędą, to ‘strach się bać’, jak śpiewa Lady Pank (to aluzja do ich ‘rozpadu’ na scenie w Stodole). Kryzys nie oszczędza gwiazdeczek jednego, czy wielu sezonów telewizyjnych. Lepiej radzą sobie kabarety. Cena biletu na występ Ani Mru Mru sięga czasami 80 złotych, co skutecznie odstręcza mnie od ponownego wybrania się do domu kultury Świt.

O ile o wspomnianym Mru Mru można powiedzieć, że faktycznie trzyma pewien poziom dowcipu, zasadzający się głównie na doprowadzaniu skeczu do wysokiego poziomu absurdu (co każdy przyzna – niezwykle rzadko się zdarza u polskich kabareciarzy), o tyle nie można już tego powiedzieć o reszcie tych wariatów i pozytywnie zakręconych kabareciarzy. Moi ulubieńcy z grupy o nazwie Łowcy B poziomem dowcipu sprowadzają się do serialu Włatcy Móch, czy jak to tam się pisze. . . Żarty nie istnieją, wystarczy, ze chłopaki są poubierani jak menele, którzy przed chwilą uciekli z psychiatryka. Do tego śmieszne głosy i zabawne zmienianie słów. Chciałoby się powiedzieć, iż mamy do czynienia z dowcipem, przy którym szybko można się znudzić. Gdzież tam! Publiczność szaleje, Łowcy B szaleją, Polska kabaretem stoi!

Trzeba jednak Łowcom przyznać, że poszli krok dalej niż większość dowcipkujących wędrownych trup. Nie od dziś wiadomo, że najlepszym sposobem na rozśmieszenie gawiedzi płacącej za dowcip, jest rzucenie przysłowiową ‘kurwą’ tu i tam, najlepiej w stronę polityków, tudzież artystów. Artystów mniej, politycy lepiej rozśmieszają. Żal mi rzadkiej obecności w telewizji programu ‘Ale Plama’ z panem Rewińskim i panem Piaseckim, od których zalatywało umiejętnie zmieszanym z inteligencją chłopstwem. Współcześni młodzi zdolni jednak o inteligencji nie pomyślą. Liczy się debilizm, przemycanie głupoty w nieprzeliczalnych ilościach. Celna ‘dupa’, czy ‘skurwysyn’ to kulminacyjny punkt programu, amfiteatr w Opolu szaleje, tylko boi się jeszcze wyrywać krzeseł z euforii, niczym na koncertach Beatlesów.

Bóg dobrym jest jednak Bogiem i dba, abyśmy mogli się pozbierać po takim ciosie tępych anegdot. Istnieją satyrycy trzymający poziom, którzy na dodatek na tyle sobie radzą, żeby przejmować czas antenowy tych bardziej tępych ugrupowań. Niesmak jednak pozostaje, co z kolei skłania mnie do zastanawiania się nad istotą humoru. Czy naprawdę tylko prymitywizm jest już w stanie rozśmieszyć tłumy? A może zawsze tak było, tylko ja jak zwykle ślepego udaje.

Kidriv

środa, 6 maja 2009

Konkursy piękności i godnego życia

Nadszedł czas ważny dla wszystkich uczniów. Gimnazjaliści mają swoje egzaminy, licealiści matury, a studenci juwenalia. Dla pierwszych dwóch grup czas to niepewny, mało kto w duchu nie przejmuje się swoją przyszłością na tyle, żeby wspomniane zaliczenia traktować z przymrużeniem oka. Juwenalia to co innego. Z zasady mające zrzeszyć studentów poszczególnych uczelni (wikipedia informuje o symbolicznym przekazywaniu kluczy do miast nawet, a więc mamy i zbratanie z okolicą) imprezy traktowane na są wzniośle i poważnie jedynie przez ich organizatorów. Studentów, owszem. To jednak nie wystarcza, aby resztę uczestników zjednoczyć pod wspólnym sztandarem nauki, kultury i zabawy. O ile mi wiadomo nie istnieją w Polsce znane z USA bractwa studenckie, jeno coś na kształt kółek zainteresowań. Czym się różnią od siebie te formy zrzeszeń? Oj, wszystkim, nie ma wręcz porównania. Odnoszę wrażenie, że te wszystkie kółeczka hobbystyczne typu koło miłośników marksizmu na filozofii UW trącą co najwyżej słabych lotów lansem. Ja rozumiem, że w Ameryce, tym mlekiem i miodem płynącym kraju, bractwa nazywające się od liter greckiego alfabetu też stawiają zewnętrzną autokreację na wysokiej pozycji w statucie. Przynajmniej taki obraz sytuacji poznać można z MTV, czy z serialu z Willem Smith’em, grającym bodajże Willa Smitha. Alfa, beta, gamma i bach! Murzyni z groźnymi pohukiwaniami inspirowanymi twórczością Run DMC wskakują na ławki i odwalają taniec synchroniczny godny Mandaryny. Od razu zyskują popularność i każda szara myszka wnet pragnie się do nich dostać licząc na zmianę miejsca w rankingu szkolnych celebrytów.

Zaskakujące swoją drogą, jak Amerykańce mają wbite do głowy wszelkie konkursy popularności. Osobiście nie zaobserwowałem (a obserwowałem bardzo długo bo aż 6 lat podstawówki, 3 lata gimnazjum i drugie tyle liceum!) takowego ścigania się na szczurach w Polsce. Nie słychać nic nawet w prasie, która uwielbia skrajne sytuacje. Nie zabija się u nas najpiękniejszych dziewcząt, bo są najpiękniejsze. Nie tnie się twarzy zwycięzcom konkursu szkolnych talentów. Jeśli ktoś już wpadnie na pomysł, żeby dokonać mordu, to powody jego trącą zazwyczaj nielogicznością (jeśli oczywiście ktoś uzna, że skrzywdzenie drugiej osoby z zazdrości to logiczna droga do poprawienia samopoczucia). Mamy za to w szkołach problem z nieletnimi nimfomankami. Dziewczęta, które zmuszają chłopców do uprawiania seksu (niesamowita sprawa z tym zmuszaniem, swoją drogą), a w Złotych Tarasach już za przysłowiowe trzydzieści złotych dadzą ulgę mężczyznom, którzy je w tłumie odnajdą. Polska dopiero zaczyna sobie taki problem uświadamiać, w USA to już równie przysłowiowa normalka, że nieletnie dziewczątka wyglądają jak wyuzdane Britneje i Parisy. Seks staje się w Stanach Zjednoczonych aspektem dorastania. Inicjacje seksualne osiemnastolatków, a z drugiej strony dziewczęta, którym sprawia zupełnie jawną przyjemność rozdziewiczenie wstydliwej młodzieży. Dwie półkule tego samego koła. Zamykając się, koło tworzy znakomitą i niemożliwą w dzisiejszych czasach zaporę przed zwiędłymi tradycjami.

Wracając do matur – licealistów podzielić można na tych, którzy już od pierwszej klasy liceum planują swoją przyszłość, oraz na tych drugich, którym na ustatkowaniu jeszcze nie zależy. Nie jest to wbrew pozorom zbiór tożsamy z podziałem na humanistów i naukowców. Kombinacje są nieskończone, nawet w mojej ultra-humanistycznej klasie znalazły się osoby, które stwierdziły nagle, że droga ich przez znajomość matematyki na poziomie maturalnym wiedzie. Zadziwiała mnie postawa tych planujących, co już w drugiej klasie dokładnie wiedzieli, że będą studiowali prawo. Dlaczego? – pytałem niektórych. ‘Ano dlatego, że najłatwiej się ustatkować będąc prawnikiem’. Pięknie. Idylla bez ambicji. Schemat działa lawinowo. Śniegowa kula robi się większa i już studiując upragnione prawo i administrację da się zauważyć kompletną nijakość tego typu ludzi. Zero zainteresowań, zero ambicji, aby rozwijać swoje umiejętności. Tylko nauka, jakieś piwo, spanie, jakiś wyjazd. Niezbyt interesująca przyszłość. Ktoś powie – ‘to zależy od priorytetów! Założenie rodziny i jej utrzymanie to najważniejsze wartości w życiu!’. Ja powiem – nieprawda. Jeśli człowiek jest niewiele warty, to ile warta może być jego miłość, jego pieniądze i jego ‘godne życie’? Niewiele, moi drodzy.

PS Umknęło mi trochę wywodu o samych juwenaliach. Zaznaczam jednak, że przerwałem rozważania zachowując pełną świadomość umysłu. Sted nakreślił problem tożsamości studenckiej w jednym z wcześniejszych postów. Zapewne będziemy do niego jeszcze wracać, gdyż temat to wartki i rwący niczym górski potok.

Kidriv

niedziela, 3 maja 2009

Życie w skryptorni



(fragmenty tekstu "Samotnik z Bogoty" mojego autorstwa, traktującego o niezwykłym kolumbijskim myślicielu, Nicolasie Gomezie Davili)

(...)
Spośród trzech najważniejszych miejsc na ziemi – pałacu, chlewu i celi (oczywiste analogie do arystokracji, chłopstwa i duchowieństwa) Gómez Dávila wybiera celę. Celę, która w jego przypadku przybiera kształt biblioteki i zamiast nagimi ścianami otacza swojego mieszkańca zatrzymaną atramentem ludzką myślą. Sam Gómez Dávila staje się pilnym mnichem, który spędza cały swój czas, studiując pośród imponującej liczby dzieł. (Ostatecznie zgromadził ponad 30 tysięcy woluminów). Zakłada jednoosobowy zakon i konsekwentnie narzuca sobie reżim wycofania się, niezaangażowania. Nie zważa na możliwe oskarżenia o eskapizm, które jego zdaniem formułować mogą wyłącznie imbecyle. Przyjmuje postawę obserwatora, dystansuje się od modnych politycznych i filozoficznych nurtów, nie kuszą go tytuły i stanowiska. Gómez Dávila pogardza napędzanym pseudoproblemami aktywizmem, który najzwyczajniej zezwierzęca. Nie chce też objeżdżać świata w poszukiwaniu sensu życia, nie potrzebuje odwiedzać Dalajlamy („Miernota jest niespokojna i podróżuje” [N.S., 32]) ani spełniać się w bezinteresownej dobroczynności. Podporę istnienia upatruje w Bogu i choć zapewne nieraz wątpi, to krzepi go wezwanie zaadaptowanej na własny użytek benedyktyńskiej reguły: „(…)nie uciekaj od razu, przejęty strachem, z drogi zbawienia, bo wejść na nią można tylko ciasną bramą”. Rozumiejąc swoje powołanie, ceni życie osiadłe. Nieustanne podróże przecież nie licują z rozumnością, utrudniają skupienie. Żeby się skupić, potrzeba duchowej ciszy i mnóstwa wolnego czasu. Dlatego unika degradującej i wyczerpującej pracy fizycznej. W każdym razie tej rozumianej w kategoriach technicznych (przemysłowych). Gómez Dávila, dzięki warunkom, które sobie tworzy, w ostatecznym rozrachunku skutecznie zapobiega niebezpieczeństwu, przed którym ostrzegał już, nb. filozoficznie nieobojętny mu Nietzsche: pożarciu przez tłum. Jakie jest są więc ambicje Gómeza Dávili? Czy, uciekając od świata, ma zamiar napisać uczony traktat teologiczny? Filozoficzny? Może monumentalną powieść? Jego marzeniem jest literacka sława? Czy doczesna? Może na modłę Horacego: exegi monumentum? Może jego celem jest tchnąć ducha w uśpionych gdzieś kontrrewolucjonistów, którzy ruszą zbrojnie na demokratyczne rządy i przewrotem uczynią świat znośniejszym? Czy takie pytania wobec tego, co powiedziano o nim wcześniej, są w ogóle na miejscu? Nim uzyskamy odpowiedź, prześledźmy przywołany już mimochodem, a niezwykle intrygujący ślad nietzscheański w myśli, ale przede wszystkim w – jakkolwiek niezgrabnie to zabrzmi – samotności Gómeza Dávili. Zestawienie tych myślicieli może dziwić. Nikt, a przynajmniej nikt interesujący się tylko pobieżnie filozofią, nie skojarzyłby tych dwu postaci. Gómez Dávila: głęboko wierzący katolik, Nietzsche: głosiciel śmierci Boga. Gómez Dávila: prowadzący osiadły tryb życia, Nietzsche: wagabunda. Gómez Dávila: absolutysta moralny, Nietzsche: immoralista. Gómez Dávila: skromny i oszczędny w swojej twórczości; Nietzsche: hojny i potoczysty. Jednak gdy sięgnąć głębiej, uwydatnią się niespodziewane podobieństwa. Zwłaszcza, jeśli uwierzymy, że „jedynie dialog dwóch samotników jest przejrzysty”(N.S., 67). I oto Gómez Dávila: owszem katolik, ale mimo wszystko sceptyk, Nietzsche: jasne, głosiciel śmierci Boga, ale kto wie czy nie raczej Boga mieszczan niż Boga w ogóle i także w zasadzie… sceptyk. Gómez Dávila: fizycznie nie podróżuje, ale jego myśli wybiegają daleko poza świat, Nietzsche: „wędrowiec”, lecz bardziej niż niespokojny tramp, po prostu chorowity bywalec różnych sanatoriów czy gość wiejskich posiadłości swoich przyjaciół. I wreszcie Gómez Dávila: ograniczający się do skąpych scholiów, które poważają się jednak komentować ów tajemniczy tekst implicite oraz Nietzsche: autor co prawda nie szczędzący słowa, ale bez wątpienia także aforysta. Co więcej, taka bliska Gómezowi Dávili forma literacka jest uznawana za najważniejszą dla twórczości Nietzschego. Niech kropką nad „i” będzie analogia między Kolumbijczykiem i Niemcem ujawniająca się w krytycznym stosunku do współczesnego im świata. W największej mierze do kultury. Mimo, że epoka Nietzschego odległa jest od epoki Gómeza Dávili o kilkadziesiąt lat, to niedoskonałości tej pierwszej w spotęgowanym jeszcze kształcie przeszczepione zostały w drugą. Z tego względu wysuwane przez obu zarzuty o zbyt dobre samopoczucie człowieka postępu, o zbyt duże znaczenie przykładane do rozstrzygnięć nauki, o egalitaryzm, o brak wyraźnej elity, i tam, i tu znajdują zastosowanie. Ale nic to! Obaj zgodnie dystansują się nawet od nacjonalizmu! (Co prawda ich optyka jest inna: Nietzsche neguje państwo jako uzależniające od siebie filozofię i sztukę; Gómez Dávila nie jest patriotą, ani nacjonalistą w nowoczesnym znaczeniu tego słowa i nie może być przez swoje średniowieczne sympatie). Wszystkie te charakterystycznie krzyżujące się cechy skłaniają mnie do twierdzenia, że traktujące o samotności słowa Nietzschego można z powodzeniem odnieść również do Gómeza Dávili. Zwłaszcza następującą myśl: Jeśli się żyje samotnie, to nie mówi się zbyt głośno, nie pisze się zbyt głośno, bo człowiek boi się pustego pogłosu – krytyki nimfy Echo. A wszystkie głosy inaczej dzwonią w samotności. (...)

STED

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Asymetria

Tytuł posta to spolszczenie nazwy specyficznego festiwalu, na który wybrałem się w dniach 17- 19 kwietnia tegoż roku we Wrocławiu. Wyprawa nie lada, gdyż organizatorzy zapewnili tzw. szereg atrakcji. Dla mnie najważniejszą była 30-procentowa zniżka w hostelu naprzeciwko klubu Firlej, w którym odbywały się koncerty. Przy okazji warto zwrócić uwagę na to, co się wyprawia z cenami pokoi w hostelach, czy innych noclegowniach. Standardowa cena zazwyczaj skutecznie mnie odstrasza od turystycznego wypadu do jakiegoś miasta. Jeśli bowiem okazuje się, że i hostel i hotel to w zasadzie to samo, z tym że hostel kosztuje tylko 60 zł za dobę, a hotel stówkę, to coś tu zaczyna nie grać. I trzeba zacząć szukać pokątnie tańszych spelun do przekimania. No nic, w każdym razie, ceny spania mnie przerażają. Tym bardziej w szoku byłem, jak wychodząc z dworca głównego oczom mym ukazał się transparent z napisem: "Pokoje od 27 złotych!" I to w centrum miasta. Niezłe jaja. Prawie jak z knyszą. Prawie, bo nie do końca.

Ze zniżką nocleg wyszedł nam całkiem oszczędnie, więc nadszedł czas, żeby zacząć przejmować się innymi sprawami. Bo człowiek to nigdy spokoju nie ma, zazwyczaj narzeka, paradoksalnie w celach poprawienia własnego samopoczucia. Tudzież z nudów. Niemniej - zawsze warto. Mi przypadło w udziale narzekanie na architekturę Wrocławia, którą nie bardzo umiem przełknąć. No bo jak to, mili Państwo? Widzimy obok siebie domy (i każdy pochodzi z innej bajki), zabytek na starówce, jakiś socrealistyczny syf i lśniący nowiuśki wieżowiec. "Przepych" da się wyczuć nawet w światłach dla przechodniów. Trzeba być niezgorszym matematykiem, żeby zrozumieć logikę ich zmieniania się z czerwonego na zielone. Swoją drogą zawsze zastanawiałem się, jak to jest, że ludzkość źle interpretuje sygnalizację świetlną. . . Gdy pojawia się idący ludzik, to owszem, wszyscy idą przed siebie. Kiedy zmieni się na stojącego, to w dziwny sposób wszyscy interpretują to jako przyspieszenie kroku, a nie zatrzymanie się w miejscu.

Koncerty były przaśne. Przez trzy cowieczorne wizyty w Firleju powiększyła się moja lista wad innych klubów muzycznych. Fantastyczne rozwiązanie z puszczaniem streamingu koncertu prosto z miksera w sali barowej. Człowiek nie musi stać w ukropie i duszności (a tak niestety w części wydzielonej na koncerty było), a spokojnie się przysłuchiwać popijając piwo, tuż przy barze. Aż dziw bierze, że nikt jeszcze na to nie wpadł. Stodoła jest blisko, z telebimami w innych salach. Źródło dźwięków jednak pozostaje to samo - prosto z sali koncertowej.

Ach, jaki żal, że zespoły upodobały sobie ceny własnych produktów w euro! Koszulka włoskiego Ufomammutta kosztowała ok. 60 zł. Najbardziej interesujące mnie wydawnictwo, czyli ostatni album w wersji winylowej oraz limitowanej to już cena rzędu 50 euro. Drogo, jak na płytę w opakowaniu na pizzę. W efekcie nic sobie nie zakupiłem, tylko irytowałem się niemiłosiernie, że hobby zwane muzyką to cholernie droga sprawa.

Na temat koncertów sporo napisano już tu i tam, zdjęć też już pojawiło się nie lada. Obowiązkowo jednak trzeba przyznać, że otrzymaliśmy poziom sporo ponad-polski. Pierwszy weekend koncertowy generalnie zmiażdżył uczestników. Kapel występowało w sumie dziesięć, z czego conajmniej połowa była naprawdę niesamowita. Aż dziw bierze, że coraz bardziej popularny w Polsce postmetal nie nakłania nas do grania takiej muzyki. Nie mówię o postrock'u mogwai'owskim, tylko o solidnym, metalowym przyłożeniu spod znaku Neurosis. Znów samemu trzeba będzie zapełniać niszę w polskiej branży muzycznej. ;]

Niestety, na drugim weekendzie mnie nie było, za to byłem gdzie indziej, gdzie krasnali co krok nie uświadczysz. Tak nawiasem mówiąc, niezły pomysł z tymi wrocławskimi krasnalami. Polecam na dziecęce wycieczki.

PS I nie polecam pizzerii w takich pawilonach niedaleko Firleja. Myślałem, że umrę. Chyba nawet umarłem.

Kidriv

czwartek, 23 kwietnia 2009

Kultura studencka? Nie znam.

Coś takiego, jak kultura studencka, przestało istnieć. Jedyny sens, w jakim można o niej mówić, to ten, w jakim mówi się o żywych kulturach bakterii. Studenci żyją i w pewnych miejscach występują grupowo.

Co łączy polskich studentów na niwie intelektualnej? Odpowiedzmy sobie szczerze: nic. Bo, co może łączyć bezideowego nastawionego na karierę w Goldman Sachs studenta SGH z zapijaczonym inżynierem z Polibudy? Co może łączyć gejowskiego aktywistę z filozofii UW ze studentem psychologii na SWPS? Co, oczywiście, oprócz tego, że prawdopodobnie obaj to debile? Oczywiście, że nic. Co gorsza, studentów nie łączy już ze sobą nawet piwo, bo nie mają przy nim już, o czym rozmawiać.

Nie ma ruchów studenckich, cementowanych jakąś wartą uwagi ideą. Chyba, że za ruch studencki uznamy akademickie duszpasterstwo liberalnokatolickie, towarzystwo młodych jurystów, albo grono miłośników gender. Nie ma studenckich kabaretów. Chyba, że za studencki kabaret uznamy to nieśmieszne coś, co występuje na FAMIE. Nie ma studenckich teatrów, a jeśli są, to nie ma studentów, którzy chcieliby w nich grać, a jeśli są, to oddam królestwo za kogoś, kto ma talent! Nie ma studenckich pubów. Są puby wypełnione ludźmi o mentalności z najciemniejszej Pragi. Nie ma studenckich wydarzeń, bo wydarzenia, które za takie uchodzą, to najczęściej spedalone slamy poetyckie i, pożal się Boże, juwenalia z tymi corocznymi T.Love, Hey i Lady Pank. Kultura studencka nie istnieje, a wiecie dlaczego?

Bo studia już dawno straciły status elitarnych. Dzięki realnemu socjalizmowi oczywiście. I choć za PRL-u kultura studencka kwitła, to była jedynie reakcją obronną przeciwko systemowi. Skończył się PRL, skończyła się reakcja i dowidzenia! Dla studenta PRL nawet "wódeczka" była symbolem, dla nas piwo nie może być symbolem niczego poza bezmyślnym narąbaniem się. Student PRL tworzył i jakkolwiek chujowi są teraz ludzie z Teatru Ósmego Dnia, to jednak wtedy ten teatr był czymś! I kabarety, mnóstwo kabaretów... PRL miał jeszcze tę przewagę, że nawet jeśli jakiś student pochodził z rodziny robotniczej, to była to rodzina zakorzeniona w jakiejś rzetelnej tradycji. Np. językowej. Ludzie (naprawdę!) kiedyś potrafili składnie się wypowiadać. Nawet ówczesny Felek spod budki z piwem. Dzisiejszy Felek potrafi jedynie wypełniać wnioski o zasiłek, bekać i zaczepiać przechodniów "kurwami". Ale, żeby nie było, to nie jest wina kapitalizmu (którego zresztą nie mamy), a powszechnej i darmowej edukacji. Czyli ideału socjalistów.

W sferze edukacji mieszanie wszystkiego i wszystkich jak leci to budowanie wieży babel, ale bez wychodzenia ponad parter, czyli nawet bez stylu. Ktoś wmówił ludziom, że wszyscy muszą studiować, a oni - nie wiedzieć czemu - uwierzyli. Efekt? Ponad połowa nie rozumie, co po łacinie znaczy tytuł, do jakiego dąży. Tytuł magistra. To także wina tzw. profesjonalizacji studiów, czyli studiowania wyłącznie po to, by posiadać zawód. A to coś niedopuszczalnego. Przez to, zupełnie nienadający się do tego ludzie, zbyt głupi po prostu, biorą swoje na barki 3 kierunki na raz, nie dlatego, że są ich fascynatami, ale dlatego że sądzą, że to zapewni im pracę. Z każdego są oczywiście przeciętni, ledwo zaliczają egzaminy, ale... przecież liczy się wpis w CV!

A mi przez to wszystko odechciewa się już studiować. Bo programy są nudne. Ciekawych przecież nie zrozumiałby motłoch. Bo ludzie są drętwi. Ciekawi to jedynie rodzynki. I mówię po prostu: dowidzenia!

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Nowy wspaniały świat?

Zacznijmy od pytania za 100 punktów: co łączy Aldousa Huxley'a, Georga Orwella, Kurta Wimmera (tego od "Equlibrium"), czy braci Wachowskich ("Matrix" i "V for Vendetta")? To, że są autorami antyutopii? Też, ale nie idźmy na łatwiznę. Co łączy ich przede wszystkim? Jest to przekonanie, że człowieka można przekupić wygodą. Wystarczy zapewnić odpowiednio wysoki poziom życia (lub odpowiednio silne wrażenie, że ów poziom jest wysoki), odpowiednio wysoki poziom szczęśliwości (lub wrażenie, że...), a krzyk sumienia całkowicie cichnie. Maleje potrzeba niezależności i samodecydowania. Maleje. Do zera.

Do tego, żeby scementować sukces i zabezpieczyć się przed rewolucją, trzeba wtłoczyć ludziom w żyły jakiś narkotyk. To ułatwi odczuwanie szczęścia, a przy okazji pogłębi i utrwali naszą podatność na sugestie. Narkotykiem trzeba omamić także intelekt. Najlepiej jakąś ideą. Niech to będzie poświęcenie dla społeczeństwa. O, pardon, Społeczeństwa.
Niezbędne jest także wyrugowanie pojęcia wspólnoty, a więc tym samym zaprzeczenie indywidualizmu, który żyje w symbiozie z prawdziwą wspólnotą. Przecież indywidualizm i wspólnota wzajemnie się warunkują. Wspólnota gromadzi ludzi podzielających te same wartości, w to samo wierzących. Wspólnot jest wiele. Niedopuszczalne! "Wykreślamy". Nakładamy też ścisły harmonogram zajęć, jak w obozie pracy. Luksusowym jednak, więc nikt nie zauważy podobieństwa. Regulujemy, kontrolujemy, wyznaczamy, zaznaczamy, zakazujemy i nakazujemy. Ale łagodnie, albo stwarzając pozory łagodności. Tym, którzy w nią nie wierzą, udowadniamy, jak bardzo się mylą, eksterminując ich. Po cichu. I niekoniecznie fizycznie. Czasy Hitlerów minęły. Teraz metody są bardziej wyszukane. Z pomocą śpieszą nam tabuny chcących sobie poeksperymentować neurobiologów.

(Euqilibrium)
Mary: Let me ask you something.
[Grabs his hand]
Mary: Why are you alive?
John Preston: [Breaks free] I'm alive... I live... to safeguard the continuity of this great society. To serve Libria.
Mary: It's circular. You exist to continue your existence. What's the point?

Przepis jest więc prosty. Łatwo stworzyć zmechanizowane społeczeństwo, żyjące w ułudzie szczęśliwości, w błogiej niewiedzy o swojej marnej kondycji. Potrzeba tylko czasu wystarczająco długiego, byśmy nie zauważyli momentu przejścia od stanu przed do stanu po. W zasadzie ci, którzy przejściem sterują też go nie zauważają. Wszyscy są w pewnym sensie bez winy. Bo przecież wszyscy chcą dobrze. Inaczej sądzili antyutopiści i tu się według mnie antyutopiści mylili. Nie ma kogoś, kto totalitaryzm planuje od początku do końca. Kto, pełen złej woli, chce wykorzystać innych do realizacji swoich chorych idei. Hitler i Stalin to tylko dwie postacie niesione prądem tchórzliwej słabości innych. Nie istnieliby, gdyby nie istnieli ludzie, którzy wraz z nimi bezpośrednio korzystali na wojnie i zagładzie. Jednostka, na którą można zwalić całe zło ładnie wygląda w filmie, efektownie można ją opisać w książce. Ale okazuje się, że nie istnieje nie tylko Wielki Brat, nie istnieje nawet jednolita grupa ludzi, którzy chcą, by inni sądzili, że WB istnieje. Istnieją jedynie konkretne osoby, które najpierw chciały dobrze, potem im samym było dobrze, a potem było im już tak dobrze, że przestały chcieć dobrze i zaczęły chcieć źle. Proces zacieśniania kontroli jest niekontrolowany i to jest w nim najgorsze. To sprawia, że powinniśmy nieustannie czuwać. Patrzeć podejrzliwe na wszelkie projekty odgórnego uszczęśliwiania nas. Z nieufnością patrzmy też na tych, co źródła naszych nieszczęść upatrują w "obcych", w "nich". Tak robi np. pan Schulz, przewodniczący socjalistów w europarlamencie, wielki zwolennik integracji. Wejdźcie na youtube, posłuchajcie jego wypowiedzi przypominających stylem hitlerowskie oracje i zastanówcie się, jakie ma to znaczenie? Czy jest to całkiem niewinne?

Może moje obawy są nieuzasadnione, może tam, gdzie ja widzę zagrożenie, w istocie czeka na nas raj. Być może. Ale, Wy, gdy popieracie jakikolwiek projekt zmiany rzeczywistości, zastanówcie się dobrze, czy faktycznie po jego realizacji świat będzie wspaniały, czy może tylko będzie się takim wydawał.

Sted

PS Kto nie czytał "Roku 1984", "Folwarku zwierzęcego", "Nowego wspaniałego świata", nie oglądał wymienionych we wstępie filmów, proszę zamknąć naszego bloga i nadrobić zaległości.