piątek, 21 sierpnia 2009

Rozdarta dusza pseudo-inteligenta - rozważania wakacyjne

Wakacje to niewdzięczny okres dla kinematografii. Śpieszyć się trzeba z komediami, filmami akcjami, coraz mniej strasznymi horrorami, sequelami etc. W grę wchodzi nakręcenie filmu miłego dla widza. Nie zostawi on na psychice odbiorcy żadnego śladu, nie będzie śnił się po nocach, nie będzie dręczył za dnia. Wydajmy 15 złota, a pozostanie nam jedynie dziura w portfelu! Oczywiście nie przez wydanie piętnastu uncji na bilet. Należy być świadomym kosztów dodatkowych: wakacje, więc i randka z dziewczyną w luźnej białej sukieneczce ze wstążką i kwiatkiem we włosach, która budzi w młodzieńcu skojarzenia nie tylko estetyczne. W parze za tym idzie następne 15 zł na bilet dla naszej nimfy wodnej plus dwa średnie popcorny i jedna duża cola. Razem - milion złotych. Wydajemy więc radośnie milion zlotych i zasiadamy w fotelu multipleksowym. Multiplexa takiego charakteryzuje jednak multipleksowy repertuar... którego ponoć nie ratuje nawet Christian Bale i boski Johnny! Ani ulubieniec homoseksualistów Daniel Radcliffe! Innymi słowy na jaw wychodzi prawda okrutna - nic nie ratuje wakacyjnego repertuaru multiplexowego przed staczaniem się w dól i zbieraniem śmieci z wielkiej góry tandety i papki z napisem 'to już było - dowidzenia!'.

Kina niezależne nie dają jednak za wygraną i szaleją równie wakacyjnie. Tylko w drugą, ambitniejszą stronę. Tak zwanej klasyki filmowej w Alchemii czy Muranowie znajdziemy od groma. I tu mnie zaczyna mierzić cala ta sytuacja. Zaczyna robić się niezręcznie, krępująco wręcz. Dla mnie. Czując pewnego rodzaju wzgardę dla siebie siedzącego w kinie i oglądającego 'Harry'ego Pottera', o którym zapominam 15 minut po wyjściu z przybytku, myślami błądzę gdzieś w okolicach filmu ''Control' (we wspomnianym Muranowie), tudzież przedpremierowego pokazu najnowszego obrazu Wima Wendersa. Cóż mi jednak z tego błądzenia przychodzi, skoro to nawał średniactwa i przeciętniactwa zmusza mnie do przeniesienia się na bardziej inteligenckie rejony tej sztuki, a nie ja sam?! W wakacje przychodzi dzień, kiedy czuję, że muszę się odchamić, bom skapcaniał. Piwka i karaoke się odechciewa, a zachciewa zgłębiać Gombrowicza, Dostojewskiego i offowe filmy... Czar prostoty i spontaniczności pryska, zanim się pojawia i zostaje ja sam pastwiący się nad psim losem pseudo-inteligenta... A może chłopka-roztropka, który inteligenckie bytowanie stawia na piedestale życia? Serce mi się ściska, dusza tego serca płonie, kiedy dochodzę do takich wniosków.

A Państwo? Proszę się zastanowić, czy naprawdę interesujemy się sprawami ponadprzeciętnymi tylko ze względu na własny rozwój? Czy to nie jakaś inna tajemna, odwieczna siła popycha nas do udawania mądralińskich i wielce niezależnych panocków z duszą artysty? I dlaczego to nie sama dusza artysty nam puka w okno, tylko reszta świata tłoczy się stękając coś o potrzebie bycia światowym i oczytanym? Co jest grane? Jak to, kurczę, jest?

Tymczasem niebawem wybieram się na 'Hangover' i jest mi z tego powodu naprawdę przyjemnie. 'Control' i Wendersa na dużym ekranie nie obejrzałem.

kidriv

czwartek, 20 sierpnia 2009

Morze versus góry

Wielu z Was, czyli dokładnie milion, codziennie po porannym pacierzu, myciu i spożyciu zadaje sobie to fundamentalne pytanie: gdzie lepiej wypoczywać w górach czy nad morzem?

Odpowiedź jest oczywista, ale zgrabne uzasadnienie nie.

Morze i góry to pewne symbole. Morze to po prostu woda w dużej ilości, słońce, piasek i zimne piwo. Morze to leniuszek, słodki miły pan, który dba o to, by mięsień piwny był regularnie zaopatrywany w paliwo. Morze to świat dresa - miły spacerek chodniczkiem, gofr i subwoofer. Oraz - tatuaż z henny. Morze jest piękne - owszem, jednak zajebiście nudne. Góry zaś, prócz tego, że nudne nie są - są po prostu mądre. Wchodzisz do schroniska, w którym nocleg kosztuje 25 złotych i dowiadujesz się, że 'tutaj prądu nie ma'. W dodatku właściciel schroniska podaje tę wiadomość jakby to był powszechnie znany fakt. Nie ma też ciepłej wody, ale o tym dowiadujesz się dopiero, chcąc wziąć prysznic. Poza tym nocny chłód i zmęczenie, które nie daje zasnąć. Bo wcześniej przewędrowałeś miliard (a właściwie dwadzieścia) kilometrów pod górę i z górki i nóg nie czujesz. Buty masz obłocone, a ubrania - przepocone. Pozornie nic ciekawego. Zmęczyłeś się i tyle, a w dodatku jesteś brudny. Nie! Masz jednak satysfakcję - zdobyłeś szczyt, kilkaset metrów w górę!, a to zwłaszcza dla mieszczucha nie lada wyczyn. Na ostatnich metrach ledwo dyszałeś i zadawałeś sobie pytanie, po co to wszystko, ale już na szczycie, gdy wiatr owiewał Ci twarz i patrzyłeś "z góry" na świat i horyzont siegał daleko, jak nigdy dotąd - po wątpliwościach nie było śladu. W schronisku tylko grzaniec, żadne tam chlanie, a wcześniej - po drodze - orzeźwienie w górskim strumieniu. Nie ma w tym nic z leniuszka, a są same święte banały - czyli czas i dla ciała i dla duszy. Poza tym góry zbliżają. W górach - co jest znamienne - wszyscy stają się w pewnej mierze znajomymi. Na szlaku nikogo nie dziwią pozdrowienia, które przesyłają im obcy wędrowcy. Góry to granica, która bardzo skutecznie blokuje przejście tym, którzy w życiu szukają tylko tego, co łatwe, lekkie i przyjemne. Morze taką granicą nie jest. Tam każdy przybywa w grupie i w grupie odjeżdża, a jeśli coś kogoś zbliża, to jest to raczej wspólna wsiurska dyskoteka niż zmęczenie wędrówką i dysputy. Poza tym nad morzem wszyscy dążą do wygody - fajny pensjonacik, blisko do smażalni, baru i plaży oraz dupy tudzież fajne ciacha. Morze to, jeszcze raz podkreślę, nuda. W dodatku z wyżej zarysowanych powodów jest to nuda mdła, a nie arystokratyczna. Morze to przedłużenie każdej wiejskiej dyskoteki i nic więcej. W ujęciu wakacyjno-wyjazdowym, oczywiście. Góry to spojrzenie w gwiazdy, to coś więcej.

Wolę Bieszczady od Bałtyku.


wtorek, 11 sierpnia 2009

Przypowieść o Szarlatanach

„Jeśli jesteś Szarlatanem, to spraw by to coś znaczyło.”

Kiedy Człowiek jest Szarlatanem?
Kiedy wie, że jest Szarlatanem, skoro jeszcze nie sprawił, żeby to "coś znaczyło”?

Kogo oszukują Szarlatani? Wszystkich? Wszystkich? Tylko najbliższych? A siebie? Różnie bywa z tym ostatnim.

Łatwo włożyć rękę w ogień. Jeszcze łatwiej ją z niego wyjąć. Wszak ogień przyciąga tylko z racji nadania mu przez Człowieka "mrocznego" znaczenia: zemsty i fizycznego poniżenia. O ile mi wiadomo, ów Człowiek do wyboru miał jeszcze co najmniej jeden żywioł – wodę, ziemię lub powietrze. Żywioły nie są w stanie się godzić między sobą: albo zachowują obojętność, albo gardzą sobą z wzajemnością. Ogień sam w sobie stricte destrukcyjny nigdy nie będzie. Tak, jak woda nigdy nie będzie tylko życiodajna.

Znów więc liczy się Człowiek ze swoją symboliką. Czy wyobrażacie sobie Szarlatana Wody, tudzież Ziemi? Przecież to byłoby śmieszne do licha! Szarlatan może związać się wyłącznie z ogniem. Z wielką chęcią zatopi w nim obie dłonie w celu udowodnienia swej przynależności do reszty typów spod ciemnej gwiazdy. Uważajcie siostry i bracia, bądźcie uważni! Taki czyn demaskuje bowiem Szarlatana w pełnym blasku takich ciemnych gwiazd!

Prawdziwy Szarlatan nie będzie zabiegał jednak o poklask. Nie będzie figlował dla jakiejkolwiek maści motłochu. Szalaratan pełną gębą zna bowiem te same sztuczki, co sam Czarodziej, z tym że inną magią zwykł się parać. I nie przeszkadza mu to, gdyż samotność jest dla niego darem niebios, a przygody zwykł prowokować sporadycznie.

Tak, wiele jest w Szarlatanie z tajemniczego średniowiecznego Stworzyciela – feudała podbijającego i objeżdżającego z niepokojącym błyskiem w oku podbite tereny.

Niebezpieczne to zajęcie.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Sieroty Toma Waitsa

Uwaga, moi mili! Recenzję napisałem w styczniu roku 2007, więc takie niuanse, jak ew. odejście Toma Waitsa na emeryturę muzyczną należy już swobodnie między bajki włożyć.

Jakiś czas temu moje zainteresowanie twórczością Toma Waitsa przycichło. Chwili oddechu w obcowaniu z tym artystą wymagał cały mój organizm, pulsując z nadmiaru tej jakże specyficznej muzyki i światopoglądu, który jej towarzyszy. Warto odnotować, iż to właśnie światopogląd Waitsa powinien urzekać co bardziej zagubionych i wyczulonych na nowe horyzonty osobników. Cóż bowiem zostanie nam z biednego Toma, kiedy poddamy go wnikliwej analizie? Przede wszystkim osobowość. właśnie Nie można bowiem z ręką na sercu oświadczyć, że muzyka Toma Waitsa odciska piętno na późniejszych zespołach. Oświadczenie takie byłoby grubo przesadzone, a argument ku temu nasuwa się od razu - nikt nie próbuje tego człowieka w muzyce naśladować (no może nie licząc Sandy Dillon, ale wszyscy zgodzimy się również, że wyjątek potwierdza nieszczęsną regułę)! Tom sam sobie tworzy szlaki, które konsekwentnie przeciera. Konsekwencja ta przejawia się choćby w spójności i płynności, z jaką kolejne albumy artysty przechodzą w następne produkcje. W takim układzie, powinniśmy liczyć się z tym, że najnowsze, przekrojowe wydawnictwo - "Orphans: Brawlers, Bawlers & Bastards" otrze się o wszystkie wątki podjęte na przestrzeni prawie 40 lat, przez naszego bohatera.

Na początek kilka informacji rodem ze sklepu internetowego. Tom Waits wydał dzieło absolutnie wyjątkowe. Mamy więc wspomniany zestaw 54 kompozycji, a w tym okrągłą liczbę trzydziestu utworów zupełnie nowych. Całość opakowana jest w eleganckie pudełeczko z prawie stustronicową książeczką w środku. Płyta kosztuje tylko 150 zł. (w przybliżeniu oczywiście). Zaistniała sytuacja wręcz narzuca ludziom uważającym się za znawców muzyki, kupienie tego produktu. Gdy już to zrobimy, powinniśmy odczekać chwilę, coby się w ogromności tego wszystkiego odnaleźć. To nie jest czteropłytowe "Bitches Brew" o wartości typowo kolekcjonerskiej.

"Orphans" należy traktować jako pełnowymiarowy album Waitsa. Niewątpliwie tak należy o tym myśleć. Ja jednak przekonać się do jego wartości wciąż nie mogę. Zdawało mi się, że ten muzyk zaserwuje nam choć śladowy powrót do czasów "spelunowo-barowych", znany z pierwszych płyt. Tak się jednak nie dzieje. Tom Waits wgryza się w mur, który zaczął rozbijać w okolicach płyty "Mule Variations". Jest więc dużo bluesa, we wszelakich odmianach. Jest również zestaw pokręconych numerów, przypominających takie kompozycje jak genialne "What's he building in there?" tudzież mniej genialne "Circus" (pierwsze z "Mule Variations", drugie zaś z późniejszego o pięć lat "Real Gone"). Są ballady przypominające swoją ulotnością, smutkiem i zakurzeniem kompozycje z "Alice", "Tell it to Me", który akustyczną gitarą przypomina wyjątkowe "I Hope that I don't fall in love with you'" z debiutanckiego krążka "Closing Time". Zaraz po nim rusza już wręcz bezwstydnie kopia podniosłego "Come on up to the house'", kawałka zamykającego "Mule V". Aż dziw bierze, jak to się stało, że ten utwór trafił na drugą część "Sierot", czyli "Mazgajów" (Bawlers). Następna kompozycja z tego działu pozwala jednak zapomnieć o niezbyt przyjemnym poprzedniku, a pozwala rozkoszować się zagubioną, uliczną balladą, aczkolwiek w całkiem nowym stylu. A stylów na tej płycie jest 54. Warto to zaznaczyć dobitnie, zwłaszcza dla tych, którzy twórczość artysty znają pobieżnie. Znajdą na tych trzech płytach tyle kolorów, tyle smutków i radości, tyle okrucieństw i szaleństw, których nie starczyłoby dla jednego żywota. Być może dlatego wśród rozrabiaków (tytuł pierwszej płyty - "Brawlers"), wspomnianych mazgajów oraz bękartów (tytuł trzeciej płyty - Bastards) znajdują się również kompozycje stworzone wspólnie z Kathleen Breenan - nieocenioną małżeńską inspiracją dla Waitsa od jakichś 20 lat.


"Orphans" zaczyna się, powiedziałbym, ostrożnie. Po obejrzeniu teledysku do "Lie to me" nie mogę powstrzymać się od stwierdzenia, iż wręcz komicznie. Kto zna specyficzne "kocie ruchy" Waitsa, ten powinien wiedzieć, co chcę przekazać. Zwłaszcza, że sam utwór aż prosi się o taki, a nie inny obraz. Kiedy pierwszy utwór mnie powala, drugi powoduje, że zaczyna dojrzewać we mnie straszliwy dla kompilacji wszelakich zarzut – "to jest nierówne!". Oczywiście, takiej solówki gitary jak w "Lowdown", świat Waitsa jeszcze nie widział, niemniej boli wtórność przemawiająca z całości tego utworu. Trzeci numer to już dość swobodna hybryda "Jockey’a pełnego bourbonu" z "Eyeball Kid" oraz "Get Behind The Mule". Rozrzut dość odległy (kilkanaście lat), więc jakże inspirujący na nowo! Pięć minut wspaniale skocznego, osadzonego w bluesowej tradycji, klimatu. O "Lowdown" przestaję myśleć. Kolejna kompozycja to szybszy i "więzienny" ‘Fish in the jaillhouse’. Po tym chwila zasłużonego oddechu (trzy świetne utwory Waitsa sieją naprawdę spore spustoszenie) przy "Bottom of the world". Oj, ciągnie się ta ballada, ciągnie przez całe sześć minut. Wdziera się przez przylegającą do ciała koszulę i, następnie, ucieka przez gardło w postaci pijackiego okrzyku: "And i’m lost at the bottom of the world!". Ta kompozycja boli, podobnie jak klasyczna już "Niewinna, kiedy śpi" (z płyty "Frank’s Wild Years"). Mimo, iż z pozoru te dwa utwory nie zdradzają większego podobieństwa do siebie...

Cóż jednak na "Orphans" wyróżnić? W gazetach i w internecie piszą, że istotny jest siedmiominutowy protest song pt. "Road to piece". Protest song to faktycznie nie lada. Mamy do czynienia w końcu z utworem anty-buszowym (od Georga ‘Dabii’ Bush’a) i anty-irakijskim (od wysyłania wojsk do Iraku). Rzecz to u Toma niespotykana. Zawsze raczył nas mniej przyziemnymi historiami, choćby o biednym Edwardzie, który urodził się z twarzą swojej niedoszłej siostry z tyłu własnej (co zaprowadziło go do samobójstwa). Niewielu prawdopodobnie spodziewało się piosenkowej reakcji artysty na współczesne problemy. Całe szczęście sam utwór nie przykuł mojej uwagi na tyle, abym mógł się rozpisywać o nim w nieskończoność. Pominę więc go milczeniem i może wspomnę słów kilka o ostatniej płycie w zestawie. "Bastards" to zbiór kompozycji nieprzypominających nic (no może oprócz niektórych wygibasów formacji Xiu Xiu), oprócz samego Waitsa. Jest kilka coverów: "What keeps mankind alive?"Kurta Weilla, "Home I’ll never be" Jacka Kerouca, czy wiersz Charlesa Buckowskiego "Nirvana". Generalnie bękarty to rzecz najtrudniejsza do sklasyfikowania, najbardziej powykręcana, brudna i, w konsekwencji, trudna w odbiorze. Podobieństwo takich utworów, jak "Poor little lamb" do równie ciężkiego "Black Rider" nie byłoby tu przesadą. Z drugiej strony są też kompozycje kompletnie dla Waitsa nowe, jak choćby elektroniczny, niepokojący "Dog Door".

Podsumowując, wiele na "Orphans" Waitsa znanego. To w obliczu pogłosek, że Waits nic już więcej w swojej karierze nagrywać nie będzie, rodzi zakłopotoanie. Z jednej strony Orphans byłoby tu wspaniałym prezentem na pożegnanie, z drugiej zaś wydawnictwo to zostawia tak duży niedosyt i tak wielką chęć usłyszenia więcej, że proponuję przestawić się na myślenie o wspomnianym przeze mnie zakończeniu działalności, jak o jakiejś podłej plotce.

Kidriv

niedziela, 9 sierpnia 2009

Smutne żywoty mieszkańców świata (z Tomem w tle)

Straciłem biografię Toma Waitsa. Najpewniej bezpowrotnie. Przyznam się, że tęsknię do tej książki wyjątkowo. Dlatego, że Waits jawi się tam nie tylko jako nieprzeciętny artysta, ale także jako zwykły człek z małym patentem na siebie samego. Śliczny żywot wiedzie, jasność aż bije z jego życiorysu. Rodzina, dzieciątka, możliwość utrzymywania się z robienia tego, co się kocha, piękna żona u boku i ciekawe znajomości. Cóż z tego, że przez ¾ swojego życia snuje sentymentalne i przygnębiające ballady o wszelkiej maści odszczepieńcach. Sam nie ma prawa czuć się wygnańcem. Ludzie takich jednostek jak Waits potrzebują, żeby móc się na nich oprzeć niczym na wygodnym fotelu. Potem już tylko pilot, już kakao i jajecznica... Dalej jeszcze telewizja i już spać. I tak w kółko. Waits zaś nie będzie się przejmował, nie będzie stroił fochów zacinając się w środku „Step Right Up” z prostego powodu – niewielu go już słucha na winylach. Z resztą ten starzejący się gentleman naprawdę ma inne, znacznie ciekawsze rzeczy, którymi może się zająć.

Rano delikwent wstaje do roboty, w komórce leci radio, bo inaczej nudno byłoby jechać tramwajem. Przydałaby się książka, ale kto o tym pamięta, kto ma zdrowie o 7 rano wertować Ulissesy i Czarodziejskie Góry? A przydałoby się, przydałoby, bo wraz z wejściem słonka w zenit, czas w dziwaczny, pokręcony sposób przyspiesza i potem już tylko nawał pierdół, o których nie będzie się pamiętało dwa dni później.

Wszystko to z prostego powodu – ludzie patentu na siebie nie mają. Nie przysiądą, na własne kolana nie padną, nie pomyślą. Zasłaniają się zaś innymi, tymi jaśniejszymi od siebie, pozornie (lub przeciwnie) ciekawszymi, na ich kolana chcą padać!

Ich marzenia rozpływają się wraz z ostatnimi nutami „Blue Valentine”. Sprzęt hi-fi milknie, ale kogo to obchodzi – delikwent już chrapie i śni mu się pierwszy pocałunek.

PS Użyłem określenia „delikwent” dwa razy w tym tekście. Czy powinienem zrobić z niego postać literacką? Pisać z wielkiej litery, napuszyć się przy nim troszkę?
PS 2 Dajmy sobie z tym spokój.

Kidriv

sobota, 8 sierpnia 2009

Myśl na niedzielę

'By móc przypisywać rzeczom znaczenie, trzeba wierzyć w Boga'
Nicolas Gomez Davila

To właśnie z tej przyczyny radości współczesnego człowieka są tak mdłe - bez znaczenia.

piątek, 7 sierpnia 2009

Miłość. Romantyczna miłość

Miłość. Romatyczna miłość. To piękna sprawa. Drżenie rąk, przyśpieszony oddech, rumieniec na twarzy i ona - stojąca przed Tobą bogini.

Potem sielanka. Jeśli ona odwzajemnia, oczywiście. Sielanka, czyli szalone noce pozbawione poczucia odpowiedzialności za pokolenia. Tylko przyjemność, radosny śpiew ptaków i zapach jej włosów.

Trzeba włożyć na jej palec pierścionek. Zobowiązanie. Miłość kwitnie w najlepsze, więc pierścionek włożyć łatwo. Leży jak ulał. "Młodzi - pięknie się kochają"- mówią staruszki, wychowane w innych, nienowoczesnych czasach.

"Tak, aż do śmierci" - pada przyrzeczenie. Łzy, Bóg mi świadkiem, hulanki, swawole i pierwsza legalna sprośność. Nie trzeba się już wstydzić.

To jest romantyczna miłość. Gratuluje rodzina, winszują przyjaciele.

Potem siła rozpędu i dzieci. Kilka lat i znużenie. Haj nie trwa wiecznie. Trzeba się obejrzeć wokoło. Tyle szczęśliwych twarzy, dlaczego mi jest tak ciężko?

Ratujemy, co się da - jak śpiewa Budka. Ale nie wychodzi. Im bardziej staramy się w Niej/Nim dostrzec to, co dostrzegaliśmy kiedyś, tym bardziej nas boli. Bo nie widzimy.

Wtedy pojawia się Ktoś. Lepszy, jaśniejszy, świeży. Ma pomysł, a poza tym jest czuły i nie jest zgorzkniały. Przychodzą dni, miesiące, lata rozterki i życie dzielone na dwa. Wreszcie decyzja. Dzieci - to problem, a wspólne sztuczne, respiratorem podtrzymywane szczęście - do kasacji. Jak samochód. Nawet mercedesy się starzeją. Cóż poradzić?

Kolejna romantyczna miłość. Tym razem nie zalegalizują jej w Kościele, ale czujemy, czujemy, że wreszcie trafiliśmy na osobę jedyną. Nam przeznaczoną. Ból naszych dotychczasowych bliskich ważymy długo, aż w końcu w porównaniu z naszym nowym szczęściem nic nie waży.

Romantyczna miłość. Poryw serca i intuicja. Ryzyko, strach, ale może wielka wygrana. Tylko czemu budzisz się i myślisz o kolejnej loterii? Czekasz na następną kumulację? Czemu to, co masz znów wydaje Ci się niewystarczające?

Romantyczna miłość. Tak...

środa, 5 sierpnia 2009

Nergal czyli krótkowzroczność Polaków


Jacy Polacy są krótkowzroczni... Strasznie łatwo przychodzi im naśladowanie osoby stojącej obok, która z kolei naśladuję tę obok siebie i tak do końca świata Polaka.

Naśladujemy przede wszystkim w wybrzydzaniu. Ta forma integracji pasuje nam najbardziej. Dopuścić się ostracyzmu na kimś, spuścić w kulturalno-polityczno-towarzyski niebyt. To lubimy, tym się chełpimy na forach internetowych i innych. Ale czy istnieje jeszcze człowiek, który spontanicznie bierze sobie do serca komentarze w rodzaju 'Jan Paweł II skończył się na Master of Puppets' ?

Miałem pisać o czymś innym zgoła, lecz Sebastian ubiegł i wrzucił swojego posta na temat Dody, Nergala i interpretacji Biblii. O Adamie 'Nergalu' Darskim akurat ostatnio głośno się zrobiło, warto chyba wyjaśnić co też on wyczynia aktualnie. A mianowicie sprzeniewierza się bowiem swojej religii, jaką jest Satanizm, oszukuje i jawnie naśmiewa się ze swoich fanów, godzi w nich ostrzem z różowym napisem 'Doda'! Głosy oburzenia przetaczają się przez metalowe salony, a smród po osobnikach którzy je wypowiadają, nie ustępuje jeszcze długo po ich zniknięciu.

Fakt, że Nergal wykorzystuje Biblię jako koncertowy rekwizyt z miłą chęcią wrzucę do worka festyniarskich chwytów, mających pogrubić (raczej wytłuszczyć) muzyczny przekaz, którego przeciętny człowiek z growlingu Nergala przecież nie wychwyci. Muzyka posługuje się symbolami, to normalna sprawa. Jedni wieszają nagie kobiety na krzyżach, inni jedzą nietoperza, jeszcze inni wykorzystują hitlerowską symbolikę (patrz Joy Division). Wyliczać można długo, a mnie dawno przestało to bawić i przestałem reagować na zaczepki w stylu pamiętnego:

"Wyobraźcie sobie, że wspinacie się na Golgotę i nie przeżywacie żadnego pieprzonego katharsis! Od 30 lat moja wiara się nie zmieniła - Antychrstian Phenomenoooooon!!"

przestałem.

Krzyczał tak Nergal na Mystic Festivalu w Spodku, przez co mój znajomy przez kilka godzin systematycznie zjeżdżał jego poziom inteligencji. Trzeba przyznać, że chłopstwem owa myśl zaleciała, a to stoi w sprzeczności z wizerunkiem Nergala jako natchnionego filozofa. No ale nic to. Nergalowi stop! Wróćmy do Dody.

W Polsce wrze. Jak to możliwe, żeby taka kiczowata, plastikowa i silikonowa lalunia, co to inteligencją nie grzeszy, związała się z pierwszym Satanistą w kraju Lecha? Faktycznie wrze u nas jak w piekle jakimś, tymczasem jednak zapraszam do zachodnich mediów, gdzie taka sytuacja jest normalnością. Czy Dave Navarro widział jakąś przeszkodę przed związaniem się z Carmen Electrą? Czy Tommy Lee stracił swoich fanów po związku z Pamelą Anderson? Dajcie spokój, to są zbyt ładne dziewczęta, żeby można było się o nie obrażać. Zachód Nergala chwali i cieszy się z jego szczęścia, miłości, czy jak tam ten związek z Dodą zwać. Wszyscy przyklaskują - Polacy narzekają. A mogliby chociaż w jednym temacie dać sobie spokój z marudzeniem.

PS Wolałbym jeszcze wspomnieć o włożeniu w nawias wizerunków scenicznych obu gwiazd polsko-zagranicznej sceny wokalno-instrumentalnej. Przyznam się, że jednak wstyd mi o tym przypominać.

Kidriv

Doda i teologia

Doda udzieliła "Dziennikowi" bardzo interesującego wywiadu o tematyce biblijnej, z którego dowiedzieć się można m.in., że Ewangeliści pili i ćpali, a Biblia jest stekiem bzdur, ponieważ nie ma w niej dinozaurów. Jak widać nasza największa gwiazda wzniosła się w rzeczonym wywiadzie na wyżyny swojego intelektu. Szefowie MENSY muszą być z niej dumni, a jeszcze bardziej dumny musi być jej nowy chłopiec. Przesławny Nergal. Tak, to ten, który ten stek bzdur podarł na jednym ze swoich koncertów. [Żeby nie było, nie jestem przeciwnikiem muzyki, jaką wykonuje, a jego zespół, czyli Behemot, nawet lubię]


Niestety, zapuszczając się w rejony archeologii, historii i teologii, Doda z całą pewnością wykroczyła poza swoje kompetencje. Ona jest przecież ekspertem od "zajebistości" i w tym - każdy się zgodzi - jest zajebista. Tak, czy owak, problem który poruszyła, mówiąc o braku dinozaurów w Biblii nie jest tak idiotyczny, jakby się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Dla teologów różnej maści wyznań określenie tego, co stanowi przekaz dosłowny Pisma Św., a co jest jedynie pewną metaforą, czy też przypowieścią, stanowi od zawsze duży problem. Ci, którzy Pismo Św. interpretują literalnie, są zagorzałymi przeciwnikami teorii ewolucji, ci zaś którzy starają się wniknąć w jego prawdziwe znaczenie, na rzeczoną teorią patrzą przychylniejszym okiem. Wulgarna Doda nie należy do żadnej z tych grup. Ona, wraz z Nergalem, należy do grupy ludzi, których niektórzy zwykli nazywać idiotami. Nie wiedzą zbyt wiele o świecie (zaraz mi ktoś wypomni, że Darski studiował historię, a ja zapytam, czy to aby nie świadczy źle o jakości nauczania na tym kierunku?), a ich struktura myślenia przypomina maszynerię, do uruchomienia której potrzeba tylko jednego przycisku - z napisem "skandal". Po naciśnięciu go, zaczynają o świecie bardzo dużo mówić.

"Myślenie skandalowe" bardzo często przez swoją płytkość jest także myśleniem skandalicznym, a więc w zasadzie niemyśleniem. Jest po prostu, jako się rzekło, mechanizmem, schematem do produkcji określonych zachowań. Z reguły - skandalicznych. Ludzie, którzy posiadają w mózgu taką maszynkę, mają w nosie tzw. prawdę. Bo prawda z reguły nie jest skandaliczna, jest zaś cicha i prosta, jest zawstydzająca. Doda i Nergal, a także 90% person ze środowiska polskiego showbiznesu, wstydzą się tak bardzo, że nigdy nie pozwolą by to ona zatryumowała.


wtorek, 4 sierpnia 2009

Życie na kredycie (krótka obserwacja)

Pudelek.pl, na który, o zgrozo!, tak często się Zazajana powołuje, donosi, że gwiazdy (i rodzime i hollywoodzkie) mają problemy ze spłatą kredytów. Chodzi o grube pieniądze - hipoteki na zakup domów najczęściej. Co w tym niezwykłego? Ano, to że - skoro już wiadomo, że gwiazdy od zwykłych śmiertelników nie różnią się niczym, poza tym, że zwykli śmiertelnicy starają się je naśladować - społeczeństwa żyją ponad stad. Ja sam na zakup mieszkania wziąłem kredyt, podczas gdy powinno być tak, że kupuję je za własne, a nie bankowe pieniądze. Stąd właśnie kryzys - z naszej krótkowzroczności, czyli wygodnictwa. Bo to, na czym teraz się wygodnie siedzi, będzie nas potem srogo kłuć w dupy. Akurat ja - jeśli Bóg pozwoli - ze spłata kredytu problemów miał nie będę. Ale reszta? Gwiazdy i zwykli ludzie? Oni - za wyjątkiem garstki rozsądnych - będą. Nawet kiedy kryzys się skończy. Kiedy wreszcie - i to pytanie-apel także do samego siebie - wrócimy do zdrowego modelu oszczędzania i wydawania tyle, ile mamy i tego, co mamy? Oby jak najprędzej.

Wiem, że wnioski to trywialne, ale ich powtarzanie, jak widać, nie przyniosło jeszcze efektu. Więc trzeba próbować.

Sted

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Sylwester z dupą

Czas najwyższy przyznać, że polski rynek działa znakomicie. Przepędza gamoni i niedojdy z oczu tłumów dokładnie wtedy, kiedy trzeba. Innymi słowy – wie, kiedy przestać.

Jestem daleki od przewidywania końca pewnych norm ustalonych we współczesnej muzyce. Wieszczyć ludziom koniec czegokolwiek (o, świata na przykład) obecnie można jedynie w kinematografii (swoją drogą z miernym skutkiem – patrz film ‘2012’). Uspokajam więc wszelkich malkonentów potencjalnych – nie będzie dziś przemądrzałych dywagacji. Będą zaś suche fakty i komentarz adekwatny do sytuacji.

Istnieje w internecie strona o adresie www.pudelek.pl Wszyscy wiemy, na czym się opiera jej działalność. Na plotce. Popularny to serwis – każdy mniej lub bardziej świadomie łasy jest na wzloty i upadki tych i owych. Wspólnie więc robimy nagonkę na Nergala, lidera zespołu Behemoth, ze względu na jego romans z kiczowatą i cukierową Dorotą Rabczewską. Niedowierzamy informacji na temat odwołania koncertu Britney Spears w Polsce. Szydzimy z wygórowanego ego wokalisty zespołu Feel, trzymającego wysoki poziom mimo spadku w notowaniach list przebojów. Czysty przykład robienia dobrej miny do złej gry. Piotr Kupicha cieszy się dumnie z platynowej, czy tam złotej płyty już w dniu premiery najnowszego krążka. Kupicha zgarnął "platynę" na podstawie szacowanej liczby kopii, które powędrowały do sklepów. Czy ktoś je kupi, czy będą jednak zalegały na półkch i w konsekwencji wylądują w Tesco za 4,99? Ta sprawa nie obchodzi już nikogo. A powinna, Panie Kupicha, powinna, bo potem jest zdziwienie i konsternacja, że pustki na koncert i trza odwoływać.

Innymi słowy – biznes robi swoje na przekór zainteresowaniu od strony najważniejszej, czyli ludzkiej. Feel stacza się do roli gwiazd tabloidów, niwelując przy tym obecność swojej muzyki w mediach do minimum, którym charakteryzują się wykonawcy wręcz undergroundowi. Tymczasem underground ma się coraz lepiej. Milionów dolarów na koncie może nie widać, puszczania w nonMTV też nie sposób uświadczyć... I dobrze, gdyż wykonawcy niszowi stawiają raczej (to słowo ‘raczej’ jest bardzo istotne) na profesjonalizm zarówno koncertowy, jak i marketingowy. Nie ma w nim miejsca na wywiady dotyczące prywatnego życia w "Vivie", ani na sesje zdjęciowe nad grobem ojca również w "Vivie", ani tym bardziej na dołączanie swoich wydanych na szybciutko płyt z przeróbkami kolęd - także, oczywiście, w "Vivie". Tak dzieje się na przekór wszystkim w polskim biznesie. Gwarantuję Państwu, że skończy tak każdy sprzedajno-popowo-nijaki wykonawca, jeśli nie będzie miał ciut oleju w głowie i nie zboczy z kierunku oznaczonego etykietą ‘wykonawca=produkt służący dowartościowaniu się gawiedzi”. Proszę brać przykład z Gabriela Fleszara, który słusznie przeniósł się na przysłowiową ‘ulicę’, na której lepiej mu się wiedzie, bo komercyjny hit, którego nazwa chwilowo wyleciała mi z głowy, nie przyniósł mu zlota.

Rynek jednak wciąż się kręci, dzięki Pudelkowi, szmatławcom, wielkim koncertom i Eurowizji. A niech się kręci! Prawdziwych artystów nic to nie obchodzi. Większość polskich wykonawców nie ma chyba aż tak niskich ambicji, że ich realizację zapewnia im wegetacja na Sylwestrze z Jedynką. Tego się trzymam i ja – Kidriv Muzykant. Dowidzenia.

PS Nie bójcie się – przejdźcie się na kilka koncertów niereklamowanych w telewizji publicznej. Się możecie zdziwić mile.