piątek, 22 stycznia 2010

Bary, piwo, nowi ludzie i herbata

Ta myśl chodzi mi po głowie od dłuższego czasu. To rodzaj obserwacji kulturowej, tak myślę. Jest to typ refleksji, który - przynajmniej w teorii - powinien mieć praktyczne zastosowanie.

Jak opisać najprościej studenta? Sądzę, że tak: student to ktoś, kto lubi się bawić i musi się uczyć. Taką definicję podsuwa mi już moje niemal 5 lat studenckiego żywota. Większość moich znajomych wyznaje takie credo. Większość traktuje studia jak przymus, a zabawę jako swoiste od tego przymusu wybawienie, czasem - cel życia. Można powiedzieć, że do pewnego momentu wyznawałem takie credo i ja.

Zacząłem się jednak zastanawiać, na czym ta zabawa polega, a rezultat tych rozważań to bardzo, ale to bardzo smutne wnioski. Po pierwsze, scharakteryzujmy po krótce, na czym taka zabawa polega. Trzeba tu rozróżnić dwie kategorie zabawy: domowa i klubowa.

Zabawa domowa polega z reguły na tym, że studenci umawiają się, że tego a tego dnia o tej a o tej godzinie spotykają się u danego kolegi/koleżanki. Na miejscu z reguły gra bardziej lub mniej miła muzyczka i oferowany jest skromny catering. Studenci przychodzą i pierwsze, co robią, to otwierają przyniesione ze sobą alkohole. Piją je, rozmawiając o różnych z reguły luźnych sprawach. Powoli się upijają, mówią głośno, coraz głośniej, tańczą. Zaczynają rozmawiać o poważnych sprawach. Najczęściej: o Bogu, miłości i seksie. Czasem nawet kłócą się. Rozmowy te to jedna wielka kupa banałów, którym powab nadaje jedynie studencka hulanka. Że niby bohema, czy coś w tym stylu. Ok. godziny 00.00 ludzie kojarzą się w pary. Niektórzy, co bardziej cnotliwi, testują tylko niewinne pocałunki. Rozwiąźli - szukają intymnych miejsc. Bezwstydni - bawią się ładnie, gdzie popadnie. Samotnicy, nieudacznicy i zasadniczy wciąż rozmawiają o Bogu. Impreza się końcy ok. 3/4 nad ranem. Ludzie skacowani wracają do domów. Niektórzy mają także kaca moralnego. Inni - estetycznego ("jaka ona gruba i brzydka była"..."). Są też zadowoleni. To ci, którym wystarcza po prostu się, mówiąc gwarą studencką, najebać.

Zabawa w barze/pubie jest bardzo dziwna (może nawet Kidriv o tym kiedyś już pisał). Dziwniejsza od zabawy w domu o tyle, że trudno tam prowadzić rozmowy o czymkolwiek. Jeśli się jednak na to zdecydujesz, mocno nadwerężasz sobie struny głosowe. Cała reszta przebiega mniej więcej tak samo. Pary, tańce, intymne miejsca. Często intymne miejsca to po prostu toalety. Czasem zabiera się kogoś "do siebie". Oczywiście, z rana kac i nerwowe przeszukiwanie portfela. Imprezy w barach i pubach są bardziej kosztowne od "domówek".

Czy powyższe opisy brzmią atrakcyjnie? W pewnym sensie tak: seks jest fajny. Ale ostateczny bilans jest negatywny. Dlaczego? Przede wszystkim cała zabawa sprowadza się do niemyślenia. To niemyślenie trwa przez kilka długich godzin i, przyznajmy, jest niezywkle przyjemne. Potem z rana, gdy doskwiera kac, niemyślenie nie jest już przyjemne. Jest przymusowe. Ponadto, z reguły jedna porządna hulanka to jeden wieczór, noc i połowa następnego dnia wyjęte z życiorysu. Więc, jeśli miałeś jakieś konkretne plany na popołudnie - nie miej złudzeń! Zamiast je realizować, będziesz spał snem przerywanym wycieczkami do toalety.

Podsumujmy to, co w 'imprezowaniu' negatywne:
- strata pieniędzy
- strata zdrowia (słuch, gardło, czasem: tryper)
- pomyłki co do atrakcyjności nowopoznanych ludzi, czyli strata szacunku do samego siebie
- strata czasu, który można by wykorzystać o wiele produktywniej

Co więc studentów do zabawy ciągnie? Czasami nie potrafią tego wyjaśnić, czasami nazywają to "poznawaniem nowych ludzi". To przecież takie fajne, jeśli można poznać kogoś nowego. Innego. Mającego inne poglądy, wiarę, pochodzącego z innego zakątka kraju/świata. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że wszystko byłoby ładnie, pięknie, gdyby to była prawda. Tzn. że da się poznać nowych ludzi na imprezach. Owszem, da się jeśli przez poznawanie rozumiemy przedstawianie się sobie i pieprzenie po kątach. 'Hello, I love you, won't you tell me your name?' jak śpiewał nieoceniony Morrison. Jeśli jednak przez poznawanie rozumiemy prawdziwą rozmowę, prawdziwe staranie o wniknięcie w czyjąś duszę, wtedy, wybacznce, studenckie imprezy, okazują się parodią. Poza tym, choć kocham ludzi, to muszę przyznać, że wśród studentów jest tyle buców, że naprawdę trafienie na kogoś wartego poznania graniczy z cudem.

Gdy liczę godziny, które spędziłem przez ostatnie 5 lat na imprezowaniu, łapię się za głowę. Najlepsze lata życia spędziłem na robieniu niczego. Miałem tyle ambicji, planów, które okazały się tylko mrzonkami. Właśnie dlatego, że wolałem 'poznawanie nowych ludzi'. Skuteczne to było lekarstwo na świadomość, że każde pojedyncze zamierzenie i plan wiąże się z wysiłkiem, pracą. To była doskonała wymówka, żeby tego wysiłku nie podejmować. Żeby być jednym ze studentów, którzy po prostu studiują i chleją.

Dzisiaj po ok. miesięcznej przerwie od imprezek poszedłem do pubu, żeby się przekonać, że mam rację. I faktycznie - niczego, naprawdę niczego się nie nauczyłem, niczego nie zyskałem. Straciłem pieniądze, zmęczyłem struny głosowe, zmarnowałem czas.

Teraz siedzę i piję herbatę. Mam ochotę pisać. I piszę. Tylko trochę już na to za późno.

Sted

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz