niedziela, 31 maja 2009

Scjentyzm jako wiara

Drogi Czytelniku, jeśli sądzisz, że ślepa wiara w rozstrzygnięcia nauki umarła wraz pozytywizmem, mylisz się srogo. Ona żyje i jest jeszcze bardziej ślepa.

Zilustruję przykładem. Dania to piękny kraj, a stolica jej - Kopenhaga - to istne cudo. Duńczycy są szczęśliwi, państwo zapewnia im dobrobyt, a i oni oni sami pracują nań ciężko. Są uśmiechnięci i przyjaźni, bo mają w zasadzie wszystko. Dodatkowo pozbyli się balastu, który nam, Polakom, jeszcze ciąży. Balastu wiary religijnej. Przechodząc reprezentacyjną ulicą Kopenhagi o nazwie dla Polaka niemal niemożliwej do wymówienia - Strøget, zobaczyłem mężczyznę, grającego i śpiewającego "Imagine" Beatlesów. "Wyobraź sobie, że nie ma nieba, religii", itd. Otóż oni właśnie sobie to wszystko wyobrazili. Oni wszyscy (a przynajmniej 80% z nich, którzy deklarują się jako ateiści) są marzycielami, a ich dreams came true.

Ale człowiek to zwierzę religijne, w coś wierzyć musi. Inaczej wyraz szczęścia na jego twarzy staje się swoją własną karykaturą. Duńczycy wierzą więc jednak - w globalne ocieplenia. Wierzą, że to my, ludzie, mamy olbrzymi wpływ na to, jak wygląda ziemski klimat. I że naszym moralnym obowiązkiem jest zadbać o przyszłe pokolenia, by nie zalały ich wściekłe oceaniczne wody. Trzeba przyznać, że ideę wdrażają w życie z podziwu godnym rozmachem. Oszczędzają energię na czym tylko się da, ograniczają emisję CO2, nie śmiecą, nie zużywają niepotrzebnych rzeczy. Chcą, by do 2020 roku Kopengaga była miastem 'zeroemisyjnym'. To jest ich cel, a dyskusja nad jego zasadnością jest zakazana. Jest tak jak mówią naukowcy z Międzynarodowego Panelu ds. Zmian Klimatycznych (IPCC). To, że gro naukowców (i to nie wyrzutków, a sław nauki) nie zgadza się z wieloma tezami IPCC, w tym głównymi o wpływie człowieka na klimat, nie jest dla Duńczyków istotne. Wierzą oni nie tylko, że nauka ma rację, ale że rację mają konkretni państwowo licencjonowani naukowcy-urzędnicy. Wydaje się dla nich zupełnie nieistotne, że istnieją mocne dowody nawet przeciwko rdzennej tezie o 'ociepleniu' klimatu. Nie starają się ich zbadać, wierzą w autorytet nauki firmowanej tylko przez IPCC.

Ja osobiście nie mam pojęcia, jak z tym klimatem naprawdę jest. Ale mam świadomość, że moja ocena tych kwestii jest zawsze w odwołaniu do jakichś autorytetów.
I - rozumując w prosty sposób,- jeśli dwóch naukowców się w czymś nie zgadza, jako całkowity laik nie mam po prostu narzędzi, by rozróżnić, który z nich ma rację. Nie mam więc podstaw, by pójść tropem Duńczyków i jednemu z nich zawierzyć całe swoje życie i wszystkie swoje pieniądze. W dziedzinie własnych kompetencji naukowych jestem sceptykiem. Duńczyk jest zaś w tej mierze nie tyle realistą, co raczej fideistą. On tak bardzo wierzy jednemu z tych naukowców i tak bardzo ignoruje drugiego, że jest ostatecznie pewien, że to, co pierwszy głosi to prawda absolutna.

Czas na konkluzje. Jak widać społeczeństwo ateistyczne to utopia. Ludzka natura każe po prostu w coś wierzyć. I w tej materii wolę polski ciemnogród, z wiarą w dobrego Boga, z Kościołem Katolickim, niż duńskie oświecenie z wiarą w to, że człowiek jest w stanie z pomocą techniki sterować globalnym klimatem. Innymi słowy: Duńczycy wierzą, że to człowiek jest ostatecznym twórcą i to od niego wszystko zależy. To współcześni gnostycy. Co jest niezwykle skrajnym przypadkiem nieumiejętności rozpoznania tego, co możemy, a czego nie możemy. Czyli zwyczajną ślepotą.

wtorek, 26 maja 2009

Przegląd tygodnia

Tu Lew Rywin aresztowany, a tam Bogusław Linda narzeka na niskie zarobki. Ja narzekam na cenę biletów na "Show No Mercy", Misiek zaprasza mnie na trzy razy tańsze "Misery Index" do Radia Luxemburg. Clawfinger nie popisuje się na koncercie w ramach juwenaliów, pogoda w trakcie koncertu też z resztą nie jest lepsza. Riverside zaczyna pachnieć rutyną i brakiem pomysłów, jedynie kosmiczne odgłosy rodem ze Skubafloresa (www.myspace.com/skubaflores) wywołują uśmiech aprobaty na mych ustach. Okazuje się nagle, że warto iść na Slipknota i warto też jechać na Orange Goblina. Pierwszy blisko, ale nie tylko ten fakt się liczy, a drugi tani i daleko. Pachnie przygodą.

"X-Men Volverine" szpanuje gołym Hugh Jackmanem przez cały film, co wcale nie znaczy, że nie warto go pooglądać (w końcu szpanuje, a więc niejako skazuje się na oglądalność). A "Bękarty Diabła" [a nie wojny? - przyp. Sted] nie wzruszyły publiczności na popularnym festiwalu.

Jak widzicie, jest o czym pisać. A zarazem nie ma. Kryzysowe ceny biletów, goła klata i tyłek przypakowanego Rosomaka, szacunek dla Globaltiki za zaproszenie legendy stoner rock’a do Polski (znów!), lasery z kosmosu... Pisanie o tym wszystkim nie wyróżniłoby naszego bloga z tła setek podobnych. Takich, Co Narzekają. Dlaczego narzekają? To oczywiście wiedzą najlepiej ci, którzy narzekają na tych, co narzekają. Utarta odpowiedź brzmi – nie mają nic konstruktywnego ani pozytywnego do powiedzenia. I tu tkwi błąd. Przyznać trzeba jednak, że pozytywne myślenie w internecie w jakiś sposób zanikło, gdyż internet z przypadkowego założenia stał się ‘alternatywny’. Alternatywa ta urosła do rozmiarów niepotrzebnych, niczym nielegalne wysypiska śmieci we Włoszech. W zawale maruderstwa nie sposób dostrzec promyczka nadziei na lepsze jutro.

Jeśli uważnie się przyjrzeć, mój post wcale nie jest przykładem marudzenia. Tu mi się podoba, tam mi się podoba mniej. Bogiem a prawdą podoba mi się wszystko, proszę sobie wyobrazić. Nawet, to co niedobre, wstrętne, niemoralne i obrzydliwe. Ba! Takie podoba mi się nawet bardziej. I aż dziw bierze, że się z tego tłumaczę. Pewnie dlatego, żeby wyrobić odpowiednią ilość znaków, za którą mi w końcu płacą piętnaście milionów złotych (w różnych walutach).

Kid

PS Z ciekawszych informacji – otwierają Burger Kinga w warszawskiej Promenadzie.
PPS [Polska Partia Socjalistyczna - przyp. Sted] Pytanie do rozważenia– dlaczego wieśniacy zwani redneck’ami, oprócz typowych zajęć, jak łowienie ryb, strzelanie do ptaków i upijanie się, potrafią stworzyć kawał dobrego grania?

niedziela, 24 maja 2009

Nienaturalna demokracja

Głoszenie takich rzeczy:

"Masy lub większość nie są w stanie zdobyć naturalnego autorytetu (taki autorytet można przypisać jednostce), toteż rządy demokratyczne mogą uzyskać status legalności tylko w sposób nienaturalny - najczęściej na drodze wojny lub rewolucji. Tylko w działaniach takich jak wojna lub rewolucja masy występują zgodnie, a zwycięstwo jest wynikiem ich wysiłku i tylko w takich wyjątkowych okolicznościach większość może zdobyć uprawnienia niezbędne do przekształcenia rządu we własność publiczną."

Hans-Hermann Hoppe "Demokracja. Bóg, który zawiódł". Fjior Publishing, Warszawa 2006

zgodnie z logiką poniższego:

"Zdumienie budzą politycy i publicyści, którzy deklarują łagodne traktowanie takich ugrupowań i nieuznawanie ich za wrogów demorkacji (...). Natomiast dla ugrupowań politycznych o niedemokratycznej strukturze, ugrupowań, które znalazłyby się w parlamencie, nie może być demokratycznej tolerancji, ponieważ są to realni i groźni wrogowie demokracji".

Marcin Król, "Bezradność Liberałów", Prószyński i S-ka,
Warszawa 2005

powinno być zakazane. Czyż nie tak?

Sted

środa, 20 maja 2009

Internetowy syf

Co jakiś czas odbijają się echem po mediach informacje o rzekomym przeciążeniu internetu. Syf, niepotrzebne strony, reklamy, konie trojańskie, spamy, łańcuszki szczęścia, petycje, blogi o badziewiu, pseudostrony z podobną domeną do popularnych witryn, pop-up'y, czy jak tam się zwie takie coś, co wyskakuje,kiedy się pewne adresy wpisze itp. itd. Dużo tego i faktycznie można narzekać. Niemniej inteligentni naukowcy sami przed sobą przyznają niewątpliwie, że przeciążenie internetu jest niemożliwe, gdyż bezmiar ludzkiej głupoty jest tożsamy i silnie zasymilowany z bezmiarem czeluści world wide web'u.

Głupota zdominowała internet z prostego powodu - głupcy stanowią miażdżącą większość wszelkich społeczności. Polecam pomnożyć jeszcze tych głupców razy kilka - w końcu tępota zostawia najwiecej brudu po sobie.

Tyle ogólników. Takich rzeczy domyśli się każdy. Gorzej, że większość z tych 'każdych' próbuje czasem przeciwdziałać temu na zasadzie - pokonaj przeciwnika tą samą bronią! Zrób internet mądrym, kulturalnym miejscem. Nie da się, moi drodzy.. Uważamy, że prasa muzyczna jest nierzetelna i pracują w niej sami konserwatywni imbecyle? Nie ma co się stresować - założymy muzyczny portal internetowy. Będą fajerwerki, logowanie się w ramach skryptu php, galerie zdjęć, może nawet jakieś (legalne oczywiście!) mp3, wypasiona graficzka, nikt na to nie będzie wchodził... Ale to paradoksalnie nieważne, bo to że chcemy być alternatywą dla Teraz Rock'a i Metal Hammera to jedno. Drugim jest to, że między Panem Bogiem a Panią Prawdą robimy takie cuda tylko dla siebie, własnej satysfakcji. Pamiętam jak będąc brzdącem, budowałem na cały pokój wielkie miasto z klocków różnej maści. Budowałem po kilka godzin i cały czas chodziła mi po głowie myśl - ależ będzie fajosko, jak już je zbuduje i będę się w nim bawił! I co? Zbudowałem i mi się zabawy odechciało. Tak samo jest ze stronami internetowymi. Sztucznie nakręcana popularność trwa tylko przez pewien okres, później witryny osiadają na mieliźnie. Najlepszym przykładem są blogi.

Sam fakt, że blogi traktują już o wszystkim, co wymyślił, lub co tylko świat pomyślał. Głupcy chcą jednak więcej, więc pomnożyli ich ilość. Dzięki temu mamy piętnaście tysięcy stron o zespole Blog 27 (który do niedawna nie miał nawet oficjalnej strony www), milion piętnaście blogów o Hance Montance, dwa miliardy blogów o takich pojazdach na wszystko (vide nasz blog - ileż można?) itp. Nastąpił przesyt głupoty i egzaltacji. Niby wszystko zostało już napisane, ale czemu by tego nie zacząć przepisywać do usranej śmierci? Zupełnie jakby net się zawiesił. Dowidzenia. Dowidzenia. Dowidzenia. Dowidzenia. Do-wi-dze-nia

Kidriv

PS Można o tym długo, ale krytyka widocznie mi straszna, bo boję się jeździć samemu po sobie

niedziela, 10 maja 2009

Nolan i inni, czyli tajemnica kinowego sukcesu

Czego brakuje polskim filmom, a może szerzej (choć nie tak stanowczo) - filmom europejskim? Dobrych aktorów? Dobrych reżyserów? Wartkiej akcji, czy może po prostu pieniędzy?

Nie. Brakuje im interesujących fabuł.


Z pozoru fabuła to nic wielkiego: zawiązanie akcji, rozwój, punkt kulminacyjny, rozwiązanie. Każdy potrafi coś takiego sprawnie sklecić, prawda? Uczyliśmy się o tym w szkole, czytaliśmy książki, oglądaliśmy filmy i mamy wiedzę. Stąd już kroczek do dzieła sztuki. Tak jest, prawda? Odpowiedź jest oczywista. Nie widziałem, ani jednego polskiego filmu, ani nawet filmu europejskiego (może poza kilkoma brytyjskimi produkcjami), których fabuły były zaskakujące. Ani jednego filmu na miarę "The Prestige", braci Nolan, którzy potrafili z opowiadania Christophera Priesta zrobić fascynujący film, w którym faktycznie nic nie jest pewne, który zaskakuje nawet w tych momentach, w których - tak nam się wydaje - nie może się nic więcej wydarzyć. W tym filmie każda scena ma znaczenie, każde słowo i gest są uzasadnione finałem, w którym układanka, którą już ułożyliśmy rozsypuje się. Z pokorą musimy przekonać się, że
to, co nam wydawało się istotne dla fabuły było oszustwem, a nasze detektywistyczne ambicje rozbiły się o szczegóły. Potem wyrzucamy sobie: "Przecież mogłem się domyślić!" Ileż wyobraźni potrzeba, ile konsekwencji i samodyscypliny, żeby napisać scenariusz wywołujący taki efekt! I właśnie takich ludzi, piszących takie scenariusze brakuje w naszym kinie. Braci Nolan wybrałem jako świeży okaz, jako autorów naprawdę niezwykłego "Memento", czy genialnego "The Dark Knight".

Bo co z tego, że my w Europie mamy filmy filozoficzne? Że mamy von Triera? Von Trier to blagier, gdyby Bóg nie dał mu zdolności łączenia kina z teatrem (pod tym względem jest boski), nie przedstawiałby żadnej wartości. Co z tego, że mamy Bergmana, Felliniego, Passoliniego, Bertolucciego? Docenić ich trzeba za pewne walory: poetyckość, wyszukaną a nie prostacką perwersyjność, ale jednocześnie przyznać: są odszczepieńczą gałęzią kinematogriafii. Wytworzyli pewną sztywną formę, której europejczycy nie wiedzieć czemu starają się za wszelką cenę trzymać. O ile oni sami byli w niej mistrzami, o tyle epigoni trącą banałem, pseudointelektualizmem i łatwizną. Tak, jak nie wystarczy założyć szalik i krzyczeć, że się ma mdłości, by być Sartrem, tak nie wystarczy dużo gadać i przeciągać scen w nieskończoność, by być Bergmanem, czy Herzogiem. Zresztą ten ostatni, co warto odnotować, jest chyba najbardziej wszechstronnym europejskim reżyserem i jednym jaśniejszych punktów na jej czarnawej mapie. Kręcił i dokumenty i filmy mocno intelektualne, kręcił filmy-obrazy (takim jest "Nosferatu Wampir"), stworzył nawet filmy w stylu hollywoodzkim ("Rescue Dawn"). Niestety, Herzgów nowych na razie nie widać. Teraz mamy Xawerych Żuławskich, co to kręcą filmy na podstawie Masłowskiej i uważają się za awangardę (zresztą może i powinni, awangarda rzadko oznaczała coś interesującego), mamy też jakichś , jeśli mnie pamięć nie myli, Francuzików, robiących antynazistowskie horrory (antynazizm! to się im przypomniało trochę po niewczasie).

A myśmy kinematograficznie powinni się wyzwolić! Jak? Przepis jest prosty: korzystajmy z naszego dziedzictwa. Zacznijmy czerpać wzory z wielkiej literatury, z Dostojewskiego, z Hugo, z Dumasa, którzy fabuły pisali nie lada. Dokładnie tak, jak Nolanowie, zaskakiwali w najmniej spodziewanych momentach. To nic trudnego, tylko trzeba ćwiczyć wyobraźnię nie tylko w pustej buntowniczości (bunt dla współczesnego twórcy, czy to kina czy to teatru, wydaje się być kategorią tyleż podstawową, co bezprzedmiotową), ale przede wszystkim w kreatywności na polu, by się tak trywialnie wyrazić, klecenia i opowiadania historii.

Sted

czwartek, 7 maja 2009

Polskie humory

Jeśli ktoś oglądał wszystkie odcinki kreskówki Family Guy, na pewno pamięta postać niejakiego Buzza Killingtona, który swoją obecność zaznacza poprzez opowiadania naprawdę mało zabawnych anegdot. Peter Griffin reaguje na niego migreną i generalnie nikt nie wie jak się zachować w obecności tego Anglika. Jednocześnie Buzz nie zwraca uwagi na fakt, iż nikt nie życzy sobie jego kawałów, a tym bardziej jego samego. Snuje swoje dowcipy dalej, nie zrażając się niecierpliwą konsternacją wiszącą w powietrzu.

Czytałem ostatnio esej Wiktora Jerofiejewa o humorze, więc chcąc nie chcąc zacząłem zastanawiać się nad kondycją naszego dowcipu. Czy jest równie natrętny jak postać z bajeczki Setha Macfarlane’a? Otóż właśnie nie bardzo, co mimo wszystko nie jest dobrym znakiem! Polski dowcip działa w inną stronę, którą z kolei gardzi inteligencja (i odwrotnie). Satyry Buzza Killingtona opierają się na grach słownych, mogą być co najwyżej ‘zrozumiane’ i potraktowane wyrozumiałym uśmiechem przez słuchacza, co jednocześnie odbiera im prawo do wzbudzenia przerywanego głośnym chichotem aplauzu. Co ciekawsze, Killington jest przedstawicielem satyryka-włóczykija, próżno go szukać w piwiarniach na rozpiskach stand-up’ów. W Polsce z resztą coś takiego jak stand-up właściwie nie istnieje. Niektórzy bardziej znani aktorzy komediowi, tudzież obecni już przez długi (czyt. zbyt długi) czas telewizyjni satyrycy, próbują na starość swoich sił w takich imprezach. Wówczas okazuje się, że na dobrą sprawę nikt nie ma ochoty na dowcipkowanie, za które musi jeszcze płacić. Przyjęło się w Polsce, że prymitywną radochę z dodatkiem kogokolwiek sławnego otrzymujemy za darmo. Tymczasem kryzys pokazuje, jak Polacy przyzwyczaili się do niepłacenia za kuglarstwo i figle-migle. Czarek Pazura, ten ‘stary jajcarz’ odwołuje stand-up’y, klasyka rock’a w postaci zespołu Feel odwołuje nagminnie koncerty i rezygnuje z gwiazdorskich gaż etc. itd. Krzysio Krawczyk wręcz zawiesił już koncertowanie, które przestaje się opłacać takim starym wygom list przebojów. ZAIKS trzepie kasę, można się więc byczyć. Klubowe występy odchodzą do lamusa (vide ostatnio odwoływane z powodu braku zainteresowanie koncerty Perfectu), a jak już się odbędą, to ‘strach się bać’, jak śpiewa Lady Pank (to aluzja do ich ‘rozpadu’ na scenie w Stodole). Kryzys nie oszczędza gwiazdeczek jednego, czy wielu sezonów telewizyjnych. Lepiej radzą sobie kabarety. Cena biletu na występ Ani Mru Mru sięga czasami 80 złotych, co skutecznie odstręcza mnie od ponownego wybrania się do domu kultury Świt.

O ile o wspomnianym Mru Mru można powiedzieć, że faktycznie trzyma pewien poziom dowcipu, zasadzający się głównie na doprowadzaniu skeczu do wysokiego poziomu absurdu (co każdy przyzna – niezwykle rzadko się zdarza u polskich kabareciarzy), o tyle nie można już tego powiedzieć o reszcie tych wariatów i pozytywnie zakręconych kabareciarzy. Moi ulubieńcy z grupy o nazwie Łowcy B poziomem dowcipu sprowadzają się do serialu Włatcy Móch, czy jak to tam się pisze. . . Żarty nie istnieją, wystarczy, ze chłopaki są poubierani jak menele, którzy przed chwilą uciekli z psychiatryka. Do tego śmieszne głosy i zabawne zmienianie słów. Chciałoby się powiedzieć, iż mamy do czynienia z dowcipem, przy którym szybko można się znudzić. Gdzież tam! Publiczność szaleje, Łowcy B szaleją, Polska kabaretem stoi!

Trzeba jednak Łowcom przyznać, że poszli krok dalej niż większość dowcipkujących wędrownych trup. Nie od dziś wiadomo, że najlepszym sposobem na rozśmieszenie gawiedzi płacącej za dowcip, jest rzucenie przysłowiową ‘kurwą’ tu i tam, najlepiej w stronę polityków, tudzież artystów. Artystów mniej, politycy lepiej rozśmieszają. Żal mi rzadkiej obecności w telewizji programu ‘Ale Plama’ z panem Rewińskim i panem Piaseckim, od których zalatywało umiejętnie zmieszanym z inteligencją chłopstwem. Współcześni młodzi zdolni jednak o inteligencji nie pomyślą. Liczy się debilizm, przemycanie głupoty w nieprzeliczalnych ilościach. Celna ‘dupa’, czy ‘skurwysyn’ to kulminacyjny punkt programu, amfiteatr w Opolu szaleje, tylko boi się jeszcze wyrywać krzeseł z euforii, niczym na koncertach Beatlesów.

Bóg dobrym jest jednak Bogiem i dba, abyśmy mogli się pozbierać po takim ciosie tępych anegdot. Istnieją satyrycy trzymający poziom, którzy na dodatek na tyle sobie radzą, żeby przejmować czas antenowy tych bardziej tępych ugrupowań. Niesmak jednak pozostaje, co z kolei skłania mnie do zastanawiania się nad istotą humoru. Czy naprawdę tylko prymitywizm jest już w stanie rozśmieszyć tłumy? A może zawsze tak było, tylko ja jak zwykle ślepego udaje.

Kidriv

środa, 6 maja 2009

Konkursy piękności i godnego życia

Nadszedł czas ważny dla wszystkich uczniów. Gimnazjaliści mają swoje egzaminy, licealiści matury, a studenci juwenalia. Dla pierwszych dwóch grup czas to niepewny, mało kto w duchu nie przejmuje się swoją przyszłością na tyle, żeby wspomniane zaliczenia traktować z przymrużeniem oka. Juwenalia to co innego. Z zasady mające zrzeszyć studentów poszczególnych uczelni (wikipedia informuje o symbolicznym przekazywaniu kluczy do miast nawet, a więc mamy i zbratanie z okolicą) imprezy traktowane na są wzniośle i poważnie jedynie przez ich organizatorów. Studentów, owszem. To jednak nie wystarcza, aby resztę uczestników zjednoczyć pod wspólnym sztandarem nauki, kultury i zabawy. O ile mi wiadomo nie istnieją w Polsce znane z USA bractwa studenckie, jeno coś na kształt kółek zainteresowań. Czym się różnią od siebie te formy zrzeszeń? Oj, wszystkim, nie ma wręcz porównania. Odnoszę wrażenie, że te wszystkie kółeczka hobbystyczne typu koło miłośników marksizmu na filozofii UW trącą co najwyżej słabych lotów lansem. Ja rozumiem, że w Ameryce, tym mlekiem i miodem płynącym kraju, bractwa nazywające się od liter greckiego alfabetu też stawiają zewnętrzną autokreację na wysokiej pozycji w statucie. Przynajmniej taki obraz sytuacji poznać można z MTV, czy z serialu z Willem Smith’em, grającym bodajże Willa Smitha. Alfa, beta, gamma i bach! Murzyni z groźnymi pohukiwaniami inspirowanymi twórczością Run DMC wskakują na ławki i odwalają taniec synchroniczny godny Mandaryny. Od razu zyskują popularność i każda szara myszka wnet pragnie się do nich dostać licząc na zmianę miejsca w rankingu szkolnych celebrytów.

Zaskakujące swoją drogą, jak Amerykańce mają wbite do głowy wszelkie konkursy popularności. Osobiście nie zaobserwowałem (a obserwowałem bardzo długo bo aż 6 lat podstawówki, 3 lata gimnazjum i drugie tyle liceum!) takowego ścigania się na szczurach w Polsce. Nie słychać nic nawet w prasie, która uwielbia skrajne sytuacje. Nie zabija się u nas najpiękniejszych dziewcząt, bo są najpiękniejsze. Nie tnie się twarzy zwycięzcom konkursu szkolnych talentów. Jeśli ktoś już wpadnie na pomysł, żeby dokonać mordu, to powody jego trącą zazwyczaj nielogicznością (jeśli oczywiście ktoś uzna, że skrzywdzenie drugiej osoby z zazdrości to logiczna droga do poprawienia samopoczucia). Mamy za to w szkołach problem z nieletnimi nimfomankami. Dziewczęta, które zmuszają chłopców do uprawiania seksu (niesamowita sprawa z tym zmuszaniem, swoją drogą), a w Złotych Tarasach już za przysłowiowe trzydzieści złotych dadzą ulgę mężczyznom, którzy je w tłumie odnajdą. Polska dopiero zaczyna sobie taki problem uświadamiać, w USA to już równie przysłowiowa normalka, że nieletnie dziewczątka wyglądają jak wyuzdane Britneje i Parisy. Seks staje się w Stanach Zjednoczonych aspektem dorastania. Inicjacje seksualne osiemnastolatków, a z drugiej strony dziewczęta, którym sprawia zupełnie jawną przyjemność rozdziewiczenie wstydliwej młodzieży. Dwie półkule tego samego koła. Zamykając się, koło tworzy znakomitą i niemożliwą w dzisiejszych czasach zaporę przed zwiędłymi tradycjami.

Wracając do matur – licealistów podzielić można na tych, którzy już od pierwszej klasy liceum planują swoją przyszłość, oraz na tych drugich, którym na ustatkowaniu jeszcze nie zależy. Nie jest to wbrew pozorom zbiór tożsamy z podziałem na humanistów i naukowców. Kombinacje są nieskończone, nawet w mojej ultra-humanistycznej klasie znalazły się osoby, które stwierdziły nagle, że droga ich przez znajomość matematyki na poziomie maturalnym wiedzie. Zadziwiała mnie postawa tych planujących, co już w drugiej klasie dokładnie wiedzieli, że będą studiowali prawo. Dlaczego? – pytałem niektórych. ‘Ano dlatego, że najłatwiej się ustatkować będąc prawnikiem’. Pięknie. Idylla bez ambicji. Schemat działa lawinowo. Śniegowa kula robi się większa i już studiując upragnione prawo i administrację da się zauważyć kompletną nijakość tego typu ludzi. Zero zainteresowań, zero ambicji, aby rozwijać swoje umiejętności. Tylko nauka, jakieś piwo, spanie, jakiś wyjazd. Niezbyt interesująca przyszłość. Ktoś powie – ‘to zależy od priorytetów! Założenie rodziny i jej utrzymanie to najważniejsze wartości w życiu!’. Ja powiem – nieprawda. Jeśli człowiek jest niewiele warty, to ile warta może być jego miłość, jego pieniądze i jego ‘godne życie’? Niewiele, moi drodzy.

PS Umknęło mi trochę wywodu o samych juwenaliach. Zaznaczam jednak, że przerwałem rozważania zachowując pełną świadomość umysłu. Sted nakreślił problem tożsamości studenckiej w jednym z wcześniejszych postów. Zapewne będziemy do niego jeszcze wracać, gdyż temat to wartki i rwący niczym górski potok.

Kidriv

niedziela, 3 maja 2009

Życie w skryptorni



(fragmenty tekstu "Samotnik z Bogoty" mojego autorstwa, traktującego o niezwykłym kolumbijskim myślicielu, Nicolasie Gomezie Davili)

(...)
Spośród trzech najważniejszych miejsc na ziemi – pałacu, chlewu i celi (oczywiste analogie do arystokracji, chłopstwa i duchowieństwa) Gómez Dávila wybiera celę. Celę, która w jego przypadku przybiera kształt biblioteki i zamiast nagimi ścianami otacza swojego mieszkańca zatrzymaną atramentem ludzką myślą. Sam Gómez Dávila staje się pilnym mnichem, który spędza cały swój czas, studiując pośród imponującej liczby dzieł. (Ostatecznie zgromadził ponad 30 tysięcy woluminów). Zakłada jednoosobowy zakon i konsekwentnie narzuca sobie reżim wycofania się, niezaangażowania. Nie zważa na możliwe oskarżenia o eskapizm, które jego zdaniem formułować mogą wyłącznie imbecyle. Przyjmuje postawę obserwatora, dystansuje się od modnych politycznych i filozoficznych nurtów, nie kuszą go tytuły i stanowiska. Gómez Dávila pogardza napędzanym pseudoproblemami aktywizmem, który najzwyczajniej zezwierzęca. Nie chce też objeżdżać świata w poszukiwaniu sensu życia, nie potrzebuje odwiedzać Dalajlamy („Miernota jest niespokojna i podróżuje” [N.S., 32]) ani spełniać się w bezinteresownej dobroczynności. Podporę istnienia upatruje w Bogu i choć zapewne nieraz wątpi, to krzepi go wezwanie zaadaptowanej na własny użytek benedyktyńskiej reguły: „(…)nie uciekaj od razu, przejęty strachem, z drogi zbawienia, bo wejść na nią można tylko ciasną bramą”. Rozumiejąc swoje powołanie, ceni życie osiadłe. Nieustanne podróże przecież nie licują z rozumnością, utrudniają skupienie. Żeby się skupić, potrzeba duchowej ciszy i mnóstwa wolnego czasu. Dlatego unika degradującej i wyczerpującej pracy fizycznej. W każdym razie tej rozumianej w kategoriach technicznych (przemysłowych). Gómez Dávila, dzięki warunkom, które sobie tworzy, w ostatecznym rozrachunku skutecznie zapobiega niebezpieczeństwu, przed którym ostrzegał już, nb. filozoficznie nieobojętny mu Nietzsche: pożarciu przez tłum. Jakie jest są więc ambicje Gómeza Dávili? Czy, uciekając od świata, ma zamiar napisać uczony traktat teologiczny? Filozoficzny? Może monumentalną powieść? Jego marzeniem jest literacka sława? Czy doczesna? Może na modłę Horacego: exegi monumentum? Może jego celem jest tchnąć ducha w uśpionych gdzieś kontrrewolucjonistów, którzy ruszą zbrojnie na demokratyczne rządy i przewrotem uczynią świat znośniejszym? Czy takie pytania wobec tego, co powiedziano o nim wcześniej, są w ogóle na miejscu? Nim uzyskamy odpowiedź, prześledźmy przywołany już mimochodem, a niezwykle intrygujący ślad nietzscheański w myśli, ale przede wszystkim w – jakkolwiek niezgrabnie to zabrzmi – samotności Gómeza Dávili. Zestawienie tych myślicieli może dziwić. Nikt, a przynajmniej nikt interesujący się tylko pobieżnie filozofią, nie skojarzyłby tych dwu postaci. Gómez Dávila: głęboko wierzący katolik, Nietzsche: głosiciel śmierci Boga. Gómez Dávila: prowadzący osiadły tryb życia, Nietzsche: wagabunda. Gómez Dávila: absolutysta moralny, Nietzsche: immoralista. Gómez Dávila: skromny i oszczędny w swojej twórczości; Nietzsche: hojny i potoczysty. Jednak gdy sięgnąć głębiej, uwydatnią się niespodziewane podobieństwa. Zwłaszcza, jeśli uwierzymy, że „jedynie dialog dwóch samotników jest przejrzysty”(N.S., 67). I oto Gómez Dávila: owszem katolik, ale mimo wszystko sceptyk, Nietzsche: jasne, głosiciel śmierci Boga, ale kto wie czy nie raczej Boga mieszczan niż Boga w ogóle i także w zasadzie… sceptyk. Gómez Dávila: fizycznie nie podróżuje, ale jego myśli wybiegają daleko poza świat, Nietzsche: „wędrowiec”, lecz bardziej niż niespokojny tramp, po prostu chorowity bywalec różnych sanatoriów czy gość wiejskich posiadłości swoich przyjaciół. I wreszcie Gómez Dávila: ograniczający się do skąpych scholiów, które poważają się jednak komentować ów tajemniczy tekst implicite oraz Nietzsche: autor co prawda nie szczędzący słowa, ale bez wątpienia także aforysta. Co więcej, taka bliska Gómezowi Dávili forma literacka jest uznawana za najważniejszą dla twórczości Nietzschego. Niech kropką nad „i” będzie analogia między Kolumbijczykiem i Niemcem ujawniająca się w krytycznym stosunku do współczesnego im świata. W największej mierze do kultury. Mimo, że epoka Nietzschego odległa jest od epoki Gómeza Dávili o kilkadziesiąt lat, to niedoskonałości tej pierwszej w spotęgowanym jeszcze kształcie przeszczepione zostały w drugą. Z tego względu wysuwane przez obu zarzuty o zbyt dobre samopoczucie człowieka postępu, o zbyt duże znaczenie przykładane do rozstrzygnięć nauki, o egalitaryzm, o brak wyraźnej elity, i tam, i tu znajdują zastosowanie. Ale nic to! Obaj zgodnie dystansują się nawet od nacjonalizmu! (Co prawda ich optyka jest inna: Nietzsche neguje państwo jako uzależniające od siebie filozofię i sztukę; Gómez Dávila nie jest patriotą, ani nacjonalistą w nowoczesnym znaczeniu tego słowa i nie może być przez swoje średniowieczne sympatie). Wszystkie te charakterystycznie krzyżujące się cechy skłaniają mnie do twierdzenia, że traktujące o samotności słowa Nietzschego można z powodzeniem odnieść również do Gómeza Dávili. Zwłaszcza następującą myśl: Jeśli się żyje samotnie, to nie mówi się zbyt głośno, nie pisze się zbyt głośno, bo człowiek boi się pustego pogłosu – krytyki nimfy Echo. A wszystkie głosy inaczej dzwonią w samotności. (...)

STED