niedziela, 10 maja 2009

Nolan i inni, czyli tajemnica kinowego sukcesu

Czego brakuje polskim filmom, a może szerzej (choć nie tak stanowczo) - filmom europejskim? Dobrych aktorów? Dobrych reżyserów? Wartkiej akcji, czy może po prostu pieniędzy?

Nie. Brakuje im interesujących fabuł.


Z pozoru fabuła to nic wielkiego: zawiązanie akcji, rozwój, punkt kulminacyjny, rozwiązanie. Każdy potrafi coś takiego sprawnie sklecić, prawda? Uczyliśmy się o tym w szkole, czytaliśmy książki, oglądaliśmy filmy i mamy wiedzę. Stąd już kroczek do dzieła sztuki. Tak jest, prawda? Odpowiedź jest oczywista. Nie widziałem, ani jednego polskiego filmu, ani nawet filmu europejskiego (może poza kilkoma brytyjskimi produkcjami), których fabuły były zaskakujące. Ani jednego filmu na miarę "The Prestige", braci Nolan, którzy potrafili z opowiadania Christophera Priesta zrobić fascynujący film, w którym faktycznie nic nie jest pewne, który zaskakuje nawet w tych momentach, w których - tak nam się wydaje - nie może się nic więcej wydarzyć. W tym filmie każda scena ma znaczenie, każde słowo i gest są uzasadnione finałem, w którym układanka, którą już ułożyliśmy rozsypuje się. Z pokorą musimy przekonać się, że
to, co nam wydawało się istotne dla fabuły było oszustwem, a nasze detektywistyczne ambicje rozbiły się o szczegóły. Potem wyrzucamy sobie: "Przecież mogłem się domyślić!" Ileż wyobraźni potrzeba, ile konsekwencji i samodyscypliny, żeby napisać scenariusz wywołujący taki efekt! I właśnie takich ludzi, piszących takie scenariusze brakuje w naszym kinie. Braci Nolan wybrałem jako świeży okaz, jako autorów naprawdę niezwykłego "Memento", czy genialnego "The Dark Knight".

Bo co z tego, że my w Europie mamy filmy filozoficzne? Że mamy von Triera? Von Trier to blagier, gdyby Bóg nie dał mu zdolności łączenia kina z teatrem (pod tym względem jest boski), nie przedstawiałby żadnej wartości. Co z tego, że mamy Bergmana, Felliniego, Passoliniego, Bertolucciego? Docenić ich trzeba za pewne walory: poetyckość, wyszukaną a nie prostacką perwersyjność, ale jednocześnie przyznać: są odszczepieńczą gałęzią kinematogriafii. Wytworzyli pewną sztywną formę, której europejczycy nie wiedzieć czemu starają się za wszelką cenę trzymać. O ile oni sami byli w niej mistrzami, o tyle epigoni trącą banałem, pseudointelektualizmem i łatwizną. Tak, jak nie wystarczy założyć szalik i krzyczeć, że się ma mdłości, by być Sartrem, tak nie wystarczy dużo gadać i przeciągać scen w nieskończoność, by być Bergmanem, czy Herzogiem. Zresztą ten ostatni, co warto odnotować, jest chyba najbardziej wszechstronnym europejskim reżyserem i jednym jaśniejszych punktów na jej czarnawej mapie. Kręcił i dokumenty i filmy mocno intelektualne, kręcił filmy-obrazy (takim jest "Nosferatu Wampir"), stworzył nawet filmy w stylu hollywoodzkim ("Rescue Dawn"). Niestety, Herzgów nowych na razie nie widać. Teraz mamy Xawerych Żuławskich, co to kręcą filmy na podstawie Masłowskiej i uważają się za awangardę (zresztą może i powinni, awangarda rzadko oznaczała coś interesującego), mamy też jakichś , jeśli mnie pamięć nie myli, Francuzików, robiących antynazistowskie horrory (antynazizm! to się im przypomniało trochę po niewczasie).

A myśmy kinematograficznie powinni się wyzwolić! Jak? Przepis jest prosty: korzystajmy z naszego dziedzictwa. Zacznijmy czerpać wzory z wielkiej literatury, z Dostojewskiego, z Hugo, z Dumasa, którzy fabuły pisali nie lada. Dokładnie tak, jak Nolanowie, zaskakiwali w najmniej spodziewanych momentach. To nic trudnego, tylko trzeba ćwiczyć wyobraźnię nie tylko w pustej buntowniczości (bunt dla współczesnego twórcy, czy to kina czy to teatru, wydaje się być kategorią tyleż podstawową, co bezprzedmiotową), ale przede wszystkim w kreatywności na polu, by się tak trywialnie wyrazić, klecenia i opowiadania historii.

Sted

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz